filmhotrecenzja filmu

Biografia bez pazura. Recenzja „Bohemian Rhapsody”

Dziś na ekrany polskich kin wkroczyło długo wyczekiwane Bohemian Rhapsody, muzyczna biografia poświęcona członkom legendarnego zespołu Queen, a w szczególności Freddiemu Mercury’emu. Było wokół tej produkcji wiele zamieszania, m.in. wyrzucenie reżysera Bryana Singera, który był na planie zaledwie 16 dni. Jak wobec tego prezentuje się finalny produkt?

Właściwie już na samym początku należy napisać, że jest to w większej mierze filmowa fikcja, luźno oparta na faktach, niż pełnoprawna biografia. Losy zespołu poznajemy oczywiście z perspektywy Mercury’ego, imigranta pracującego na lotnisku jako bagażowy. Przypadkowe spotkanie z muzykami z upadającego zespołu rodzi tak naprawdę legendę. Okazuje się, że Freddie jest nie tylko kapitalnym wokalistą, ale być może jeszcze większym showmanem. Widzowie zostaną świadkami rodzącej się formacji i jej kolejnych sukcesów.

Dzieło Singera właściwie poprowadzone jest jak po sznurku według schematów charakterystycznych dla tego typu produkcji. Rodząca się przyjaźń i sukcesy zachwieją się w obliczu nieporozumień i wewnętrznych słabości, ale przyjaciele zjednoczą się w obliczu walki z wrogiem, tu reprezentowanym Paula Prentera.




Bohemian Rhapsody to bezpieczne widowisko, ostrożne w dawkowaniu faktów, prezentujące raczej żywe pomniki niż ludzi z krwi i kości. Szkoda że twórcy nie pokusili się o stworzenie bardziej zniuansowanej biografii, zamiast tego oddając nam raczej przyjemną rozrywkę w kolorowym opakowaniu.

Jest to również przyzwoicie zagrane choć dalekie od popisowych kreacji. Wbrew pozorom Malek wcale nie gra tu na miarę oscarowych nominacji, choć niewątpliwie jest to elektryzujący i charyzmatyczny występ, mocno podrasowany charakteryzacją.

Bohemian Rhapsody ma swoje kapitalne momenty, do których należy m.in. rekonstrukcja legendarnego koncertu na Wembley. Występ – zdaje się – odtworzony został w najdrobniejszych szczegółach, co robi piorunujące wrażenie. Ale większość muzycznych fragmentów filmu sprawdza się świetnie, może dlatego że te hity Queen to samograje i niewiele trzeba, by zbudować wokół nich wciągające widowisko.

Tym samym udaje się przykryć te wszystkie braki filmu Singera, do których należy przede wszystkim bezpieczne podejście do bohaterów, w którym bardziej idzie o wizualne podobieństwo niż próbę choćby w najmniejszym stopniu budowania psychologii postaci. To także płytka fabuła i budowanie konfliktów po najmniejszej linii oporu – wszystko tu jest czarno białe. Tym samym niestety Bohemian Rhapsody wpisywać się będzie w trend tych wszelkich hollywoodzkich biografii, o których rok od premiery nikt już nie pamięta.

Film w dużej mierze tworzy muzyka Queens (tylko czy film jest jej potrzebny?). Te wszystkie muzyczne fragmenty są widowiskowe, naprawdę pieknie rozegrane, angażujące. Choć płytkie, jest to kino sympatyczne, na którym nie sposób źle się bawić. Filmowo kuleje Bohemian Rhapsody na wielu płaszczyznach, ale i tak będziecie tupać nóżką w rytm muzyki, a po seansie nucić nieśmiertelne hity.

MOJA OCENA:
4/10

Bohemian Rhapsody
Reżyseria: Bryan Singer
Scenariusz: Anthony McCarten
Obsada: Rami Malek, Lucy Boynton, Gwilym Lee, Ben Hardy, Aidan Gillen, Tom Hollander
Muzyka: John Ottman
Zdjęcia: Newton Thomas Sigel
Gatunek: Biograficzny, Dramat, Muzyczny
Kraj: USA, Wielka Brytania
Rok produkcji: 2018
Data polskiej premiery: 2 listopada 2018

 

 

CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI NAJNOWSZYCH FILMÓW? POLUB TĘ STRONĘ:

 

Filmowy malkontent. W kinie docenia wyrazisty styl. Uwielbia kino Tima Burtona, Guillermo del Toro czy Wesa Andersona.

Krzysztof Strzelecki

Filmowy malkontent. W kinie docenia wyrazisty styl. Uwielbia kino Tima Burtona, Guillermo del Toro czy Wesa Andersona.