Szczodrość syreny. Denis Johnson – recenzja
Jest coś takiego w prozie Denisa Johnsona, co łączy różne gusta i wrażliwości. Dawno już nie było przetasowań w czołówce najchętniej kupowanych zbiorów opowiadań na stronach dużych hurtowni. Carlos Ruiz Zafon, Stephen King oraz lektury („Latarnik” czy „Katarynka”) od miesięcy okupowały podium i żadna nowość, czy to mainstreamowa, czy bardziej niszowa, nie była w stanie tego impasu przerwać. Aż do Szczodrości syreny, która w miesiąc po premierze jest na pierwszym miejscu wśród popularnych opowiadań na bonito i taniejksiążce. Jakby tego było mało, w sierpniowej edycji Bestsellerów Księgarń Kameralnych książka amerykańskiego pisarza zajęła trzecie miejsce, tuż za „Zanim wystygnie kawa” i „Empuzjonem” (czyli powieściami). To pokazuje, że Denisa Johnsona lubią czytać i ci, którzy szukają w literaturze rozrywki i ci, którzy traktują czytanie jako możliwość odkrywania innych wymiarów rzeczywistości.
Gdy Denis Johnson umierał w 2017 roku, z wielu stron płynęły słowa uznania i smutku. Swoje stanowiska zajmowały czasopisma literackie i gazety w całych Stanach Zjednoczonych, ale też zwykli ludzie w mediach społecznościowych. Właśnie te wydarzenia uzmysłowiły, że fanów Syna Jezusa – najsłynniejszego, nagradzanego zbioru opowiadań pisarza, jest więcej, niż pozornie mogło się wydawać. Ten fenomen przenosi się właśnie na rynek polski. I dobrze, bo Johnsona wydano naprawdę niewiele i jest tu jeszcze sporo pracy przed wydawnictwami.
Szczodrość syreny jest zbiorem pięciu wydanych pośmiertnie opowiadań. Warto podkreślić, że trzy z nich były wcześniej publikowane w New Yorkerze i Playboyu. Wszystkie łączy motyw śmierci, utraty i życiowej porażki. Mówienie o tym jest tak wyraźne, tak świadome, że traktowanie ich jako ostatniego rozdziału twórczości autora, ale także jako komentarza do ostatnich dni życia, wydaje się niezbędne.Ten, kto zna styl pisarza domyśla się, że mimo ciężkiej tematyki, same opowieści napisane są lekko. Wszystkie zamieszczone teksty są z jednej strony poważną medytacją nad banałem odchodzenia, z drugiej oryginalnymi opowieściami o outsiderach i ich dziwnych losach. Bohaterami są tu ludzie przygnębieni, narkomani, więźniowie, osoby z marginesu. Johnson nazywa ich zbłąkany aniołami i pokazuje ich codzienność, w którą niepostrzeżenie wplata się coś nieoczekiwanego. Tak właśnie powstaje dramat ukazujący humor i okrucieństwo rzeczywistości.
Dobrze to widać już w pierwszym, tytułowym opowiadaniu. Rozpoczyna je scena przyjęcia. Starzejący się człowiek opowiada historię spotkania w gronie przyjaciół. Podczas poobiedniej rozmowy pojawia się temat ciszy. Każdy z obecnych wspomina sytuację, gdy doświadczył najgłębszej ciszy. I tak jeden mówi, że był to głos jego żony, kiedy powiedziała mu, że już go nie kocha. Inny przywołuje w pamięci relacje z niepełnosprawnym bratem, który potrafił publicznie wyrzucić z siebie hasła o masturbacji i zapachu penisa. Meandrując między powagą i humorem, między dramatem i komedią, Johnson doprowadza scenę do finału, w którym weteran wojny w Afganistanie opowiada o ciszy po tym, gdy został ranny. Co będzie dalej, nie powiem, ale musicie uwierzyć, że jest to równie zaskakujące, jak scenografia „Widna wolności” Bunuela.
Za mało Wam świeżości? Przeczytajcie kolejne teksty. Chociażby ten, w którym skazany na śmierć więzień dostaje śmiertelny zastrzyk, nie poznając wcześniej prawdy o swojej żonie. Albo o człowieku piszącym listy do papieża z ośrodka odwykowego. Ciekawy jest też przypadek poety aresztowanego za próbę naruszenia grobu Elvisa Presleya. Co ważne, ta dziwność ma określony cel i nie jest nim tylko przykucie uwagi czytelnika. Johnson buduje rusztowanie warstw znaczeniowych powolnie, jedne anegdoty kończą się, a ich miejsce zajmuje właściwa historia. Każdy moment, każde pojedyncze zdanie niesie ze sobą znaczenie w stosunku do poprzedniego. To łączenie nie zawsze jest jednak wyraźne, bywa abstrakcyjne i trzeba naprawdę dużo uwagi, żeby zrozumieć, co tak naprawdę autor chce nam powiedzieć.
Tym razem nie będę puentował własnymi słowami. Nie będę pisał o niepowtarzalnym stylu, o którym pisałem już przy poprzednich książkach. Zamiast tego cytuję słowa autora, w których zawarł on najlepsze podsumowanie całego zbioru: „Gdy mnie tam trzymali, zastanawiałem się, czy to więzienie nie jest jakimś punktem, w którym spotykają się dusze. Nie mam pojęcia, co począć z faktem, że tych samych gości widywałem w swoim życiu jeszcze wiele razy, niejednokrotnie w snach, czasem w rzeczywistości-właśnie skręcali za róg, popatrywali z okna przejeżdżającego pociągu, znikali za drzwiami kawiarni dokładnie w momencie, gdy podnosząc wzrok. rozpoznawałem ich – i w związku z tym mam wrażenie, że wszechświat każdego z nas jest tak naprawdę bardzo mały, nie większy niż okręgowe więzienie, skupisko cel, w których człowiek wpada ciągle na tych samych skazańców”.
ZA EGZEMPLARZ DO RECENZJI DZIĘKUJEMY WYDAWNICTWU KARAKTER: