Załoga Promienia. Tille Walden – recenzja
Pamiętacie film Armagedon, w którym wystąpili Bruce Willis, Liv Tyler, Ben Affleck i Billy Bob Thornton? Czego w nim nie było? Dzielni bohaterowie, męczeństwo w imię wyższych ideałów, niezapomniana przygoda w kosmosie, płomienne uczucia. Podobnie jest z Załogą Promienia, przy czym w tym wypadku do kotła z pomysłami dorzucono jeszcze wątki poruszane przez Abdellatifa Kechiche w Życiu Adeli i parę innych. Powstała z tego materia przytłacza nie tyle rozmachem (wszak to 550 stron czytania), ile brakiem pomysłu na związanie ze sobą takiego morzą wątków.
Zacznijmy od początku. Świat przedstawiony w komiksie Tille Walden nie przypomina żadnego, o którym słyszałbym wcześniej. W kosmosie dryfują sobie różnego rodzaju obiekty: szpitale, świątynie, domy, szkoły. Przedostać się do nich wcale nie jest tak trudno. Wystarczy wejść w jedną z latających ryb i ustawić odpowiednio współrzędne geograficzne. Tak właśnie postępuje Mia, która pewnego dnia dołącza do tytułowej załogi Promienia. Razem z grupką współpracowników zajmuje się odzyskiwaniem i renowacją zapomnianych budowli.
W tym miejscu chciałbym napisać, że odwiedzimy całkiem sporo tego typu obiektów, które nasi bohaterowie będą dzielnie naprawiać, jednocześnie poznając się, docierając i trwając ze swoimi niezrealizowanymi marzeniami. Nic z tego. Akcja szybko zostaje rozbita na dwa plany czasowe. W pierwszym załoga coś tam działa, chociaż ich aktywności są rozpisane wyjątkowo ubogo, niewiele mają wspólnego z naszym dziedzictwem i w sumie nawet nie wiadomo kiedy i dlaczego zawiązuje się między nimi coś więcej, niż zwykła zawodowa relacja. Słowa jakie między nimi padają, kłótnie do jakich dochodzi, pojawiające się wątpliwości – to wszystko jest sztuczne i pisane na siłę.
Przenosimy się też 5 lat wstecz, gdy Mia trafiła do nowej szkoły. Jej lekkie podejście do panujących zasad przysparza sporo problemów. I chociaż ostatecznie uczelnię ukończy z miernymi wynikami (o czym dowiadujemy się w toku narracji), to tak naprawdę mogłaby zostać wyrzucona z niej dużo wcześniej, gdyby nie wstawiennictwo jej pierwszej miłości. Grace poza tym, że jest czarnoskóra (a jakże!), nie lubi towarzystwa, jest szaleńczo inteligentna i ma swoją tajemnicę, która ostatecznie rozdzieli obie dziewczyny.
Przeplatanie się tych dwóch płaszczyzn czasowych jest nawet spójnie skomponowane i to nie w tym miejscu szukałbym problemu komiksu. Większą bolączką jest z pewnością to, w jaką stronę cała akcja podąża. A jest nią próba uratowania utraconej miłości. Mamy więc przygodę (jak w „Armagedonie”), miłość (jak w „Armagedonie”), męczeństwo (jak w „Armagedonie”) i olbrzymie pokłady odwagi (jak w „Armagedonie”). Autorka zapomniała przy tym o czymś ważniejszym – o swoich bohaterach. Ci są wykreowani jednowymiarowo. Dobrzy albo źli, mądrzy albo głupi, zagubieni albo oświeceni. Ich rozmowy są banalne, pozbawione jakiejkolwiek głębszej refleksji czy ikry. Nawet sposób ich portretowania przypomina rysowanie przez kalkę.
Walden popełnia jeszcze kilka grzechów. Miejscami rozwleka ujęcia, by za chwilę przyspieszyć akcję do niczym nieuzasadnionych rozmiarów. Odwołuje się do LGBT+, jednocześnie traktując te wątki całkowicie bez pogłębienia. Jakby losowała z worka karteczki z poleceniami i wypełniała je bez dbałości o należyte rozwinięcie zagadnienia. Totalnym nieporozumieniem jest Ell, postać niebinarna, o której inni mówią „onu”, „techniku” itd. Po co jeszcze ona w tym całym rozgardiaszu? Dla ukazania potrzeby tolerancji? Pewnie tak, ale wyszło to doprawdy nieudolnie.
Załoga Promienia miała być niesamowitą kosmiczną love story z niebanalną fabułą i postaciami. Nie jest. To raczej zlepek modnych obecnie tematów, do których autorka wykreowała swój własny świat. Komiks ma swoje zalety, ale jest ich stosunkowo niewiele. Po lekturze pozostaje niesmak. Tak się nie opowiada historii. Naprawdę nie trzeba na siłę ruszać wszystkiego. Czasami lepiej skupić się na jednym problemie i rozwinąć go nieśpiesznie i z wrażliwością. Duże rozczarowanie.