„Legion Samobójców” – recenzja
Nie minął jeszcze tydzień, jak Legion Samobójców oficjalnie gości na ekranach polskich i zagranicznych kin, a już pobił rekord finansowy sierpniowych otwarć oraz… zdążył zostać doszczętnie zmieszany z błotem przez krytykę. Nie bez powodu zresztą, bowiem przy takich oczekiwaniach wobec filmu Ayera, a także olbrzymiego potencjału, jaki posiadają jego bohaterowie, tak niechlujny, niedopracowany i chaotyczny film zasłużył na wiele z tych złych słów wypowiedzianych pod jego adresem. A jednak, choć nie zamierzam Legionu Samobójców bronić, bo byłoby to zadanie tyleż karkołomne, co pozbawione celu, to chciałbym wskazać na pewne pozytywy i odnieść się do niektórych zarzutów krytyki. Film Ayera jest obrazem złym i nie zamierzam tego podważać, jednak nie wypada wcale znacznie gorzej od wielu filmów konkurencji, czyli Marvela, oraz poprzednich produkcji z uniwersum DC.
O czym jest ten film? Zapewne już wszyscy wiecie. Wystarczyło obejrzeć dwa zwiastuny, by nie tylko poznać całą historię, ale przy okazji załapać się nawet na spoilery. Choć trzeba przyznać, że jednego twórcy w trailerach nie zdradzili – mianowicie głównego antagonisty, ale jak się zaraz przekonamy, nie jest to szczególna zaleta. Grupa bardzo, bardzo złych drani odsiadujących wyroki w więzieniu zostaje zwerbowana do specjalnego programu amerykańskiego rządu, który zamierza wykorzystać ich umiejętności do ewentualnej walki z jeszcze większym złem. Niebezpieczeństwo pojawia się natychmiast. Badaczka June Moone opętana przez ducha pradawnej wiedźmy urywa się z rządowej smyczy i przypuszcza atak na świat. Szybko też się okazuje, że nasi bohaterowie wcale nie są tacy źli, jak mówią, mimo początkowych sprzeciwów zwierają szyki, by stawić czoła niebezpieczeństwu. Wszystko to, dokładnie tak, jak czytamy w innych recenzjach, jest chaotyczne, pozbawione polotu, emocji. Ekspozycja bohaterów jest zbyt długa i poprowadzona w wyjątkowo kiepski sposób, z kolei druga połowa filmu to bezmyślne uganianie się po mieście za kitowcami z Power Rangers. Ale niewiele współczesnych blockbusterów ma do zaoferowania cokolwiek więcej.
Jednym z głównych zarzutów wobec Suicide Squad jest kwestia Jokera. Jak można go było tak zmarginalizować, skoro to jedna z najważniejszych postaci w uniwersum? – pytają krytycy. Odpowiem: może dlatego, że to nie jest film o Jokerze. Owszem, wszyscy daliśmy się złapać na zabiegi twórców opierające promocję filmu właśnie na tej postaci, ale nie tylko DC trochę okłamuje w zwiastunach. A że nie zarzucono nas scenami z Jokerem, tym lepiej, w końcu i tak mamy tutaj plejadę bohaterów (co nie znaczy, że wszystkich fajnych lub dobrze wykorzystanych). W rezultacie Joker pozostawia po sobie niedosyt, co jest bardzo pozytywne w kontekście oczekiwania na inne filmy z jego udziałem.
– Leto nie dorównał kreacją Ledgerowi i Nicholsonowi – mawiają inni i przyznam, że gdy słyszę już tego typu opinie, to otwiera mi się scyzoryk w kieszeni. Litości! Facet wystąpił na ekranie kilkanaście minut, Leto zaledwie zaznacza swoją obecność. Próby porównania jego roli z kreacjami znakomitych aktorów, którzy mieli cały film na zarysowanie postaci, są całkowicie bezpodstawne i bezsensowne. Na dobrą sprawę można ocenić nowego Jokera jedynie z zewnątrz. Jest barwny, jest ekscentryczny, z pewnością szalony w zupełnie inny sposób niż Ledger i Nicholson, bez wątpienia też jest niebezpieczny. Kreacja Leto tchnie także świeżością i chociaż bałem się przedstawienia tej postaci, to muszę przyznać, że jest to coś nowego. Tego Jokera będę jeszcze chciał zobaczyć i będę na niego czekał.
Film jest seksistowski i niekiedy zbyt wulgarny? Litości, po raz drugi. Przecież to nie animacja Disneya, choć wulgarność i tak została ograniczona do PG-13, mimo to przynajmniej film i niektórzy jego bohaterowie mają jakiś wyraz. Żadna z bohaterek Marvela nie jest choćby w połowie tak świadoma swojej seksualności jak Harley Quinn. Jeżeli to ma być zarzut wobec twórców SS, to ja się pytam, dla kogo w takim razie robimy kino? Pomarudźmy jeszcze, że Deadpool jest seksistowski, a Batmanowi zmieńmy orientację.
Szczególnie miłośnicy Marvela podkreślają, jak nieudolny jest Warner ze swoim uniwersum DC – pod względem reżyserii, scenariusza, bohaterów, odniesienia do komiksów itd. W pewnym sensie mają rację, Warner faktycznie zdaje się być nieudolny, w końcu na trzy filmy z uniwersum nie stworzył żadnego dobrego. A to już grzech praktycznie nie do wybaczenia. Problem w tym, że większość filmów Marvela jest słabszych lub równie nieudanych. O jakim scenariuszu możemy bowiem mówić w przypadku takiego Czasu Ultrona, który jest tylko zbitką scen wprowadzających nowych bohaterów splecionych pretekstem w postaci pretensjonalnego czarnego charakteru, który chce zniszczyć świat. Dokładnie niczym Suicide Squad. Drugi Iron Man, obie części Thora, Ant-Man, pierwszy Kapitan Ameryka, to filmy tak beznadziejnie proste, wymuszone i nijakie, że niektóre z nich z trudem można było w ogóle dokończyć. Ich twórcy nie wykazali się nawet minimum inicjatywy, a popularność tych filmów wynika jedynie z faktu, że należą do tego uniwersum.
W Suicide Squad mamy jednego z najgorszych czarnych charakterów w historii? Oj, tak. Nasza Wiedźma mogąc zniszczyć świat w kilka godzin, nie robi tego, gdy kamera podąża za bohaterami, a gdy już dochodzi do ostatecznego starcia, stoi tylko i się odgraża. Ilu jednak Marvel ma lepszych antagonistów? Udał im się Loki, to prawda, ale w większości przypadków antagoniści są odbiciem głównych bohaterów (Hulk – Abomination, Iron Man – Iron Monger, Ant-Man – Yellowjacket), a w dodatku bywają to niekiedy tak bzdurne, niecharyzmatyczne, nijakie kreacje, z motywacją wymyśloną na poczekaniu, jak w przypadku Ant-Mana. Nikt jednak się nie spina, podczas gdy dzieło Ayera zalewa fala krytyki.
Niestety, choć Marvel ma wiele słabszych filmów od SS, to jednak ma na swoim koncie także perełki, takie jak Strażnicy Galaktyki, czy Zimowy Żołnierz, które windują to uniwersum w górę. Mają też rzeszę bohaterów do których już przywykliśmy. Wielu ciekawych, ale nawet gdy trafiają się słabsze postaci, jak Hawkeye czy Thor, to pojawili się już w tylu filmach i mieli tyle miejsca na zbudowanie jakiejś osobowości, że z czasem po prostu nie sposób ich nie polubić. Bohaterowie DC mają większy problem. Nieobeznani z komiksami widzowie dopiero będą poznawać takie postaci jak Deadshoot, Harley Quinn i reszta spółki. A ci bohaterowie nie zaskarbią sobie naszej sympatii natychmiast, szczególnie ci dalszoplanowi, którzy mieli dotychczas miejsce zaledwie na rzucenie kilkoma słabymi żartami. Już jednak wspomniani Deadshoot i Harley Quinn mają w sobie taki potencjał, że jeżeli w przyszłości ktoś popracowałby jeszcze nad resztą składu, można by wykrzesać z tych bohaterów prawdziwą bombę.
Chyba nikt się nie spodziewał, że DC tak marnie rozpocznie swoje uniwersum. Nieznośnie patetyczny Człowiek ze Stali, niechlujny BvS, a teraz chaotyczny i niespójny Suicide Squad. Jeżeli natychmiast coś się nie zmieni w tej kwestii, skończy się to ogromną porażką. W przypadku SS widać już jednak światełko w tunelu i pewien krok do przodu w porównaniu do poprzednich filmów. Nie zwykłem wierzyć w doniesienia twórców już po premierze, to takie przerzucanie winy, ale być może jest coś w tym, że studio przemontowało i zrobiło zupełnie inny film, niż planował Ayer. Widać bowiem na ekranie brak konsekwencji i wspomniany chaos, jakby pewne wątki doklejone były nasilę, a inne bezsensownie odjęte. Temu uniwersum potrzeba jedynie spokoju i konsekwencji, bez desperackich prób jak najszybszego dorównania konkurencji. Jeżeli wreszcie studio pozwoli któremuś reżyserowi działać po swojemu z pełnym spokojem, to jeszcze można mieć nadzieję, że coś się z tego urodzi. A Suicide Squad? Warto zobaczyć w kinie chociażby dla 15 minut z Jokerem.
Legion Samobójców
Reżyseria: David Ayer
Scenariusz: David Ayer
Obsada: Will Smith, Margot Robbie, Joel Kinnaman, Cara Delevingne, Jared Leto i inni
Muzyka: Steven Price
Zdjęcia: Roman Vasyanov
Gatunek: Akcja, Fantastyka
Kraj: USA, Kanada
Rok produkcji: 2016
Data polskiej premiery: 5 sierpnia 2016
Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.