Recenzja filmu „Pierwszy człowiek”
Na ekranach polskich kin zadebiutował właśnie Pierwszy człowiek – filmowa biografia najsłynniejszego astronauty wszech czasów – Neila Armstronga i opowieść o jego podboju Księżyca. Reżyserem produkcji jest Damien Chazelle, zaledwie 33-letni twórca, który zadebiutował elektryzującym Whiplash a potem oddał nam kapitalne La La Land.
Bohatera poznajemy na początku lat 60. kiedy testuje samoloty o silnikach rakietowych. Po śmierci córki, która boleśnie odbija się na jego kondycji psychicznej, wraz z żoną podejmuje decyzję o nowym starcie, zapisując się do programu NASA. Tam pełni rolę jednego z pilotów, którzy mają pomóc w przygotowaniu lotu na Księżyc. W miarę upływu lat i licznych nieudanych prób, przełożeni zauważają jego umiejętności i profesjonalizm. To w końcu on w 1969 roku dowodził misją Apollo 11 i jako pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu.
Scenariusz Pierwszego człowieka nie należy do wybitnych i ma w sobie dużo z biografii realizowanych na sezon oscarowy. To poprawny skrypt ukazujący drogę do sukcesu, odhaczający kolejne wydarzenia z życiorysu Armstronga i losów NASA. To będzie miejscami nieco nudna historia, korzystająca z prostych środków.
To niuanse ratują tę opowieść, fakt że twórcy potrafią krytykować być może nadmierne ambicje amerykańskiego rządu, jak ognia unikają taniego patosu, a nade wszystko skupiają się na postaci człowieka. Człowieka, który jest bohaterem, jest ikoną, a jednak człowieka zagubionego, chorobliwie ambitnego (element kluczowy dla całej twórczości Chazelle’a) i nieszczęśliwego.
Ile jednak znaczy reżyserska wrażliwość, wyczucie i audio-wizualny zmysł? W każdym z dotychczasowych filmów Chazelle udowadniał, że potrafi jedną sceną rozbić widza na łopatki – zarówno pod względem realizacyjnym, jak i emocjonalnym. Tak działały finałowy występ Andrew z Whiplash i zamknięcie La La Land.
W Pierwszym człowieku będzie chodzić oczywiście o scenę lądowania na Księżycu, która jest po prostu w każdym calu perfekcyjna. I wcale nie chodzi o efekty specjalne, które są ograniczone do minimum. Muzyka Justina Hurwitza, dotychczas stonowana, wybrzmiewa z pełną mocą, genialne zdjęcia (przez cały film roztrzęsione i maksymalnie zbliżone na bohaterów) i sam kontekst emocjonalny dopełniają reszty. Ciary na plecach gwarantowane.
Aktorsko na pewno należy tu wyróżnić Claire Foy, która w dużej mierze w kluczowych momentach ciągnie film na swoich barkach. Jako żona Armstronga z jednej strony wspiera mężczyznę w jego dążeniach, z drugiej – musi przywoływać go do porządku jeśli chodzi o jego rolę w rodzinie. Niesamowita jest scena, kiedy tuż przed przełomową misją, Armstrong ucieka w pracę, bo nie potrafi stanąć twarzą w twarz ze swoją żoną i dziećmi, żegnając się jak mężczyzna. To ona rozumie w pełni koszta, jakie ponosi nie tylko ona i jej bliscy, ale całe społeczeństwo. I Foy doskonale sobie z tą postacią radzi.
Nie zachwyca z kolei Gosling, który jednak powtarza role ze swoich poprzednich filmów, gra postać małomówną i wycofaną, sam raczej nie dodaje Armstrongowi więcej charakteru ponad to, co zakłada scenariusz. Pozostali – a obsada jest naprawdę bogata w nazwiska – stanowią tylko niewyróżniające się tło.
Sama postać Armstronga jest świetna przede wszystkim na papierze i na ile trzeba Gosling potrafi jej złożoność oddać. Bo przecież tak do końca to nie jest film o podboju kosmosu, lecz dramat człowieka, który w samotności przeżywa rodzinną tragedię, nie potrafi właściwie budować relacji i jest wewnętrznie zagubiony. Ucieczkę od własnych demonów znajduje w szalonej ambicji i profesjonalizmie, ale czy marząc o Księżycu nie traci czegoś ważniejszego, ziemskiego, co jest tuż obok niego, a o co trzeba zadbać ponad wszelką wątpliwość?
Historia lądowania na Księżycu – mały krok dla człowieka, wielki skok dla ludzkości – dla Chazelle’a może być też mały kroczkiem wstecz. Zarzuca nieco swą autorską bezkompromisowość na rzecz poprawnej biografii w stylu producenta obrazu – Stevena Spielberga. A jednak dzięki własnemu reżyserskiemu wyczuciu, ograniczeniu patosu na rzecz szczerych emocji, ratuje Chazelle tę prostolinijną opowiastkę od szybkiego zapomnienia, nadając jej głębszego wyrazu.
W rękach innego reżysera Pierwszy człowiek byłby płaskim, oscarbaitowym kinem. Chazelle wznosi ten scenariusz na wyższy poziom. Zamiast patetycznej apoteozy podboju kosmosu otrzymujemy dramat człowieka, a w filmie nie brakuje gorzkich prawd dotyczących olbrzymich kosztów niepohamowanych ambicji. Kino stworzone z klisz, ale niebanalne.
MOJA OCENA:
7/10
Pierwszy człowiek
Reżyseria: Damien Chazelle
Scenariusz: Josh Singer
Obsada: Ryan Gosling, Claire Foy, Jason Clarke, Kule Chandler, Patrick Fugit, Ciaran Hinds, Ethan Embry, Shea Whigham, Corey Stoll
Muzyka: Justin Hurwitz
Zdjęcia: Linus Sandgren
Gatunek: Biograficzny, dramat
Rok produkcji: 2018
Data polskiej premiery: 19 października 2018
Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.