Recenzja filmu „Godzilla vs. Kong”
Może nie jestem najwłaściwszym targetem filmu Godzilla vs. Kong, bo nigdy specjalnie nie zachwycałem się kultową japońską serią, ani nie robiła na mnie wrażenia wzmianka że dwa najsłynniejsze stwory kina mają się zmierzyć na dużym ekranie. Może oczekiwałbym tego starcia z większym podekscytowaniem, gdyby poprzednie filmy budujące uniwersum pozwalały mieć nadzieję, że wyjdzie z tego coś dobrego. Niestety, ani Kong: Wyspa Czaszki, ani tym bardziej okrutnie zły Godzilla II: Król potworów, nie dawały mi takiej nadziei. Właściwie dobre wrażenie zrobiła na mnie jedynie pierwsza część Godzilli, ta krytykowana przez wielu odsłona Garetha Edwardsa, który stawiał na perspektywę ludzką, a bardziej od widowiskowej rozpierduchy cieszył się budowaniem atmosfery.
Twórcy uniwersum z Edwardsa zrezygnowali i postawili na efekciarską sieczkę. W tę tendencję wlicza się Godzilla vs. Kong, do której rękę przyłożył Adam Wingard, twórca Gościa czy remake’u Blair Witch. Jest to więc największy film w jego dorobku i muszę przyznać, że zaskakująco dobrze sobie poradził. Może dlatego, że w przeciwieństwie do Michaela Dougherty’ego (Król Potworów) nie udawał, że ma coś do powiedzenia i ograniczył fabułę do minimum, skupiając się przede wszystkim na tym, żeby jego film pięknie wyglądał i brzmiał, słowem – żeby wielbiciele gigantycznych monstrów nie mogli oderwać wzroku, kiedy te przerośnięte bestie będą się bić, niszcząc wszystko wokół.
Fabuła koncentruje się na dwóch wątkach. Jeden z nich dotyczy kosztownej ekspedycji do wnętrza ziemi z King Kongiem na pokładzie, w którą zaangażowani są związani z małpą Ilene i niema dziewczynka Jia, którą z Kongiem łączy szczególna relacja. Druga dotyczy znanej z drugiej Godzilli Madison Russell, która próbuje odkryć tajemnicę Apex Cybernetics i związków firmy z tytanem. Te wątki przeplatają się jednocześnie, podczas gdy wściekła Godzilla po 5 latach znów wykazuje aktywność, najpierw atakując siedzibę Apexu, a następnie transport Konga na Antarktykę.
I tak dalej. Nie ma to większego znaczenia, bo i tak postaci zachowują się głupio i są zupełnie zbędne. Nie pomagają w tym aktorzy: ani Millie Bobby Brown, ani Rebecca Hall, Demian Bichir czy Alexander Skarsgard. Ich bohaterowie są miałcy i równie dobrze mogłoby ich nie być, może nawet film oglądałoby się lepiej, bo nie byłoby wymuszanych przerywników, które każą nam sądzić, że o coś w tym wszystkim chodzi. A przecież chodzi tylko o rozwałkę i kiedy ta pojawia się na ekranie, dopiero zaczyna robić się ciekawie.
Bo film wygląda obłędnie, mimo że przecież przeładowany jest CGI. Naprawdę trzeba oddać twórcom, że mieli pomysł na to, jak pokazać starcie gigantów, wydobywając ich z ciemności i mgły, najpierw proponując starcie w pełnym słońcu, by w finale ozdobić potyczkę światłami i neonami japońskiego miasta. Ładnych lokacji zresztą jest tu więcej, bo wraz z Kongiem trafiamy m.in. do wnętrza Ziemi, które także robi wrażenie. Jest więc na co popatrzeć. Gigantyczne stwory walczą więc pośród świecących wieżowców i wszystko to wygląda zjawiskowo.
I tyle. Trudno napisać o tej produkcji coś więcej, ja za tydzień nie będę już o niej pamiętał i pewnie nie będę chciał też do niej wracać. Wizualnie jest super, jeśli cieszy was to starcie, chcieliście je otrzymać w jak najlepszej oprawie audio-wizualnej i nie obchodzi was fabuła, to powinniście się bawić świetnie.
Godzilla vs. Kong. Reżyseria: Adam Wingard; scenariusz: Eric Pearson, Max Borenstein; obsada: Alexander Skarsgard, Millie Bobby Brown, Rebecca Hall, Kyle Chandler, Demian Bichir, Brian Tyree Henry, Shun Oguri, Eiza Gonzalez i Julian Dennison; muzyka: Junkie XL; zdjęcia: Ben Serersin; gatunek: sci-fi; kraj: USA.
ZOBACZ INNE
Filmowy malkontent. W kinie docenia wyrazisty styl. Uwielbia kino Tima Burtona, Guillermo del Toro czy Wesa Andersona.