Pasażer i Stella Maris, czyli dwie ostatnie książki Cormaca McCarthy’ego
Cormac McCarthy zmarł w wieku 90 lat, 13 czerwca 2023 roku. Swoje ostatnie dwie książki, czyli Pasażera i Stella Maris wydał raptem kilka miesięcy wcześniej. Było to jego pożegnanie z czytelnikami. Próżno w nich jednak szukać dydaktyzmu, mądrych rad czy recept na dalszą egzystencję. Nie jest to także żadna forma rozliczenia się z przeszłością. Twórca „Drogi” przyzwyczaił nas do zgrabnego łączenia erudycji z interesującą fabułą i w swoim dyptyku osiąga w tym zakresie mistrzostwo. Jest trudno, momentami wręcz niezrozumiale, a mimo to lektura płynie z prędkością bolidu formuły jeden.
Od czego zacząć czytanie? Wybrałbym Pasażera. Nie tylko dlatego, że jego fabuła ma w sobie elementy powieści drogi czy thrillera. Tu po prostu dzieje się więcej. Bohaterem jest Bobby, syn znajomego Roberta Oppenheimera, biorący udział w projekcie budowy bomby atomowej. Już sam wybór takiego, a nie innego życiorysu każe zadać sobie pytanie – dlaczego? No właśnie. Po co McCarthy’emu temat nuklearny? Z jednej strony uzasadnia to wykształcenie, zainteresowania i pole do rozważań głównych postaci książki. Z drugiej jest także swego rodzaju refleksją nad okrucieństwem człowieczeństwa. A może jest też inny powód?
Bobby jest nurkiem wodnym. Realizuje trudne misje, podczas których wyciąga różne przedmioty z wraków statków, samolotów czy łodzi podwodnych. Jedna z takich akcji ma niespodziewany przebieg. W zatopionej maszynie brakuje pasażera i czarnej skrzynki. Mamy więc tajemnicę, która prowadzi do dalszych wątpliwości i prześladowań ze strony służb bezpieczeństwa i urzędów skarbowych. Życie bohatera zmienia się w ciągłą podróż oraz balansowanie na granicy ubóstwa. Z czasem pojawiają się kolejne trupy, dziwne typy, sekret pewnych skrzypiec. Myliłby się jednak ten, kto oczekiwałby od tej fabuły dreszczowca w stylu dawnych filmów Polańskiego czy Mocky’ego. McCarthy kpi sobie z naszych przyzwyczajeń, albo może zwyczajnie je ignoruje. Za nic ma szablony i kanon książek trzymających w napięciu. Sensacyjna otoczka jest podporządkowana jednemu głównemu zadania – uświadomieniu nam, że siła powieści i fikcji jest tak naprawdę bardzo krucha.
W Pasażerze dużo jest rozmów, choć mają one nieoczekiwaną formułę. Brak jest tu typowych znaków interpunkcyjnych, przez co nie zawsze wiemy, kto mówi i czy w ogóle mówi (może to szepcze jego dusza?). Problematyczne dla czytelników są także rozmiary niektórych wypowiedzi. Raz króciutkie, jednowyrazowe, by po chwili zmienić się w rozbudowany monolog o jakimś fizycznym prawie. Bo warto zwrócić uwagę, że nowa książka autora „Rączych koni”, jest swoistym wykładem z fizyki i filozofii, pomieszanym z urojeniami o zmarłej przed laty siostrze Bobby’ego. Odnaleźć można w tym wszystkim elementy „Jądra ciemności” Conrada, refleksji na temat Boga, ale nade wszystko samotności. Dojmującej, przerażającej, beznadziejnej samotności.
Cierpi na nią także bohaterka Stella Maris. Alicia to siostra Bobby’ego, która z własnej inicjatywy trafiła do zakładu psychiatrycznego. Z wykształcenia jest matematykiem i to nie byle jakim. W wieku kilkunastu lat zaczęła się doktoryzować. W wielu miejscach podkreśla, że matematyka to nie tyle liczby, ile logika, pewność, stałość. W jej słowach, a pada ich bardzo dużo, trafiają się nazwiska wybitnych myślicieli: od tych starożytnych, aż do nam współczesnych. Za każdym stoi jakaś teoria, a za nią z kolei kolejne góry (krytyka, zmiany podejść, odmienne rozumienie definicji). Choć sama nie porównuje się z Noblistami, czujemy że reprezentuje ten sam poziom jakościowy. A przynajmniej głęboko w to wierzy.
Alicia rozmawia ze swoim terapeutą, który owszem, coś tam na temat nauki wie, ale daleko mu do poziomu eksperta. To ułatwia czytelnikowi rozeznanie się w tych wszystkich zawiłościach. Trafne pytania pozwalają przypisać skomplikowane fragmenty pod filozofię. Odnieść się do kwestii wiary, świadomości, rzeczywistości, ogólnie życia. Nie ma się więc czego bać. Choć w kilku opiniach czytałem, że Stella Maris jest nieco zbyt hermetyczna, ja czułem się w niej bardzo dobrze. Powiem więcej. Traktuję ją jako starszą siostrę „Sunset Limited”. Bo ostatnia powieść Cormaca McCarthy’ego jest właściwie sztuką gotową do wystawienia na deskach teatru. To zamknięta na małej przestrzeni rozmowa, która przynajmniej mnie zmiażdżyła swoją mądrością. Takiej książki nie napisze 20, 30 czy 40-latek. Do tego trzeba dojrzeć, wiedzieć co przemilczeć, które punkty podkreślić. Weźmy chociażby miłość, jaką Alicja darzy Bobby’ego. Jej wyznanie można uznać wręcz za oburzające, ale właśnie o to w tym chodziło. Podkreślenie ich związku, przerysowanie wyobrażeń młodszej siostry, unaocznia nam ból jej istnienia i samotności. Pokazuje też, jak bardzo czasami żyjemy we własnej głowie i jak ważna może być podświadomość własnych niedoskonałości (w tym wypadku ratuje od samobójstwa).
Siadając do lektury dyptyku, trzeba zdawać sobie sprawę, że nie wszystko załapiemy. Sam mam wrażenie, że zrozumiałem mniej niż więcej. Nie pomaga w tym także przygotowanie książki, ignorujące przypisy, które powinny się pojawić. W paru miejscach miałem też wrażenie, że coś tu nie zagrało z tłumaczeniem. Ale mniejsza o to. Cormac McCarthy dał mi jedno z najbardziej poruszających studiów samotności, jakie czytałem w życiu. I mam tu na myśli Stellę Maris. To właśnie ona jest dla mnie kwintesencją jego drogi pisarskiej, to w niej odnajduję najwięcej wątków zmuszających do myślenia (także o języku). A Pasażer? Bez niego, Stella Maris nie byłaby tym, czym dla mnie jest.
Stella Maris. Pasażer. Cormac McCarthy. Wydawnictwo Literackie.
ZA EGZEMPLARZ DO RECENZJI DZIĘKUJEMY: