filmhotrecenzja filmu

Pewnego razu w… Hollywood – gdzie się podziali tamci mężczyźni?

Za nami jedna z najważniejszych premier filmowych tego roku. Na ekrany polskich kin wkroczyło najnowsze dziecko Quentina Tarantino – Pewnego razu w… Hollywood. Niemal od pierwszych pogłosek o powstawaniu tego obrazu, obrastał on kontrowersjami. Pominę jednak sprawy związane z dotychczasowym producentem Tarantino – Harveyem Weinsteinem, o tych bowiem powiedziano już wszystko. Emocje wywoływał juz sam temat filmu – w końcu bowiem twórca Pulp Fiction miał opowiedzieć o zabójstwie żony Romana Polańskiego Sharon Tate i działalności sekty Charlie’ego Mansona.




Pewnego razu w… Hollywood to jednak film zbyt złożony, by można było go sprowadzić jedynie do tej słynnej sprawy z końca lat 60. Kwestia Polańskiego i Tate oczywiście jest tutaj obecna a nawet znajduje się niejako w centrum filmowych zdarzeń, niemniej ten historyczny wątek stanowi jedynie tło dla nostalgicznej wycieczki do czasów tak zwanych brązowych lat Hollywood. Jednocześnie Tarantino realizuje – to wyświechtane w recenzjach ale niezwykle trafne hasło – list miłosny do tamtego kina. Razem z postaciami fikcyjnymi: aktorem Rickiem Daltonem i jego dublerem  – Cliffem Boothem, zwiedzamy filmowe plany, spotykamy producentów, jeździmy alejkami Hollywood. Zaglądamy ponad ogrodzenie, gdzie na sąsiednim podwórku Polański i Tate urządzają sobie pogawędkę, wpadamy na imprezę do willi Playboya, gdzie spotkamy legendarnego Steve’a McQueena, a na zapleczu planu zdjęciowego jednego z filmów znajdziemy przechwalającego się Bruce’a Lee.

I taki to jest film. Dłuuuugi, nieśpieszny i przez większość czasu zmierzający prosto do nikąd. Już Nienawistna ósemka była filmem wyjątkowo długim i przegadanym, ale wciąż posiadającym konkretną fabułę. W Pewnego razu w… Hollywood jest inaczej. Tu o historię nie chodzi w ogóle, ta jest bowiem zaledwie pretekstowa i trudno oprzeć się wrażeniu, że Tarantino łamie kolejne zasady pisania scenariuszy. To zbitka gagów, sytuacji, wydarzeń. Wszystko wypełnione charakterystycznymi dla reżysera rewelacyjnymi dialogami, ale też olbrzymią dozą sympatii dla tamtych czasów. Nie wszystkie sceny grają fantastycznie, to jasne. Założę się, że część z was naprawdę nieźle się na tym filmie wynudzi. Ale nie brak tu momentów wybitnych. Kapitalna scena ze wspomnianym Bruce’em Lee, rewelacyjny fragment z realizacją westernu i małą Trudi, która tchnie w Daltona nową energię czy moment, kiedy naiwna ale urocza Sharon Tate ogląda film ze swoim udziałem i bada reakcję publiczności. Dla tych scen miłośnicy Tarantino film muszą obejrzeć i basta! Nawet jeśli fabularnie jest tu niewiele więcej – to wciąż wspaniała i niezapomniana podróż do przeszłości, podobna do tej którą kilka lat wcześniej zrealizowali bracia Coen względem lat 40. w kapitalnym Ave, Cezar

Znamienne jednak, że w przeciwności do wszystkich innych filmów Tarantino, wyjątkowo w Pewnego razu w… Hollywood nie znajdziemy galerii wielkich kreacji aktorskich. Owszem, są tu znakomite role Pitta i DiCaprio, ale gigantyczna obsada wypchana gwiazdami na drugim tle może poniekąd zawodzić. Większość z nich pojawia się zaledwie na moment, dlatego nie miejmy żalu, że nasz polski Rafał Zawierucha gra niewiele, w końcu nawet Al Pacino nie zagrał dużo więcej. Sama Margot Robbie, o której bardzo dużo się mówiło, jest oczywiście przeurocza i przepiękna w roli Tate, ale także ona nie ma tu miejsca do faktycznej gry i kreacji postaci. Wszystko to zostaje ograniczone do wspomnianych DiCaprio i Pitta – ci spisują się wybornie.

Fabuły wprawdzie nowy film Tarantino nie ma, ale oferuje w zamian bogactwo treści i poruszonych tematów. Wśród nich wątek aktora, którego czasy świetności mijają, będący zarazem metaforą szerszego zjawiska – odchodzenia do lamusa określonego rodzaju kina. Kina, w którym twardzi faceci nie płakali, za to dzielnie prężyli muskuły, ratowali damy z opresji, a przy okazji i cały świat. Nawet jeśli nie było to kino najbardziej realistyczne, a my, faceci, nie musimy się wstydzić łez, to w głębi duszy podziwiamy tych legendarnych fikcyjnych herosów ze starego kina, którzy siłą, sprytem i odwagą pokonywali wszelkie przeciwności. Dla Tarantino jest to też kino sprzed rewolucji kulturalnej, która w USA dotknęła wszystkich aspektów życia: od kwestii seksualnych, przez gospodarkę, politykę, a na kinie czy też szeroko pojętej sztuce skończywszy. W ten oto sposób Dalton jest symbolem przemijającego kina i jest tego w pełni świadomy – dostaje już tylko role czarnych charakterów, którym tyłki kopią przedstawiciele nowego typu bohatera. Tarantino da jeszcze Daltonowi szansę na odbudowanie swojej wartości, ale olbrzymią pomocą będzie mu w tym jego przyjaciel dubler, który towarzyszy mu w każdych okolicznościach i z pokorą znosi momenty niedocenienia. Ich kumpelska przygoda będzie miała zaskakujący finał!

Tymczasem na horyzoncie pojawia się grupka Charlie’ego Mansona. Warto zwrócić szczególną uwagę na postać czarnego charakteru w filmie. Antagoniści często w popkulturze budzą większe zainteresowanie od protagonistów, doskonale wykreowany łotr potrafi fascynować, weźmy choćby Jokera czy Hannibala Lectera. Ale o ile Tarantino doskonale zdaje sobie z tego sprawę, tworząc wyborne czarne charaktery np. w Django czy Kill Billu, o tyle nigdy nie próbował czynić fascynującym prawdziwego zła. Hitler, członkowie Ku Klux Klanu czy biali panowie w Django nie byli u niego w żadnej mierze intrygujący. Podobnie tutaj – Tarantino dołożył starań, by nikt po jego filmie nie wyszedł z kina bardziej zafascynowany Mansonem. I za to naprawdę wielkie brawa.

Dużo krytyków zarzuca Tarantino fakt, że nie ma w jego nowym filmie silnych kobiecych postaci – przeciwnie, ich sylwetki są raczej spłycone. Podobnie nie ma w nim wyrazistych czarnoskórych bohaterów czy choćby przedstawicieli innych grup etnicznych. Jest wprawdzie Bruce Lee i wspominana Trudi, świetnie zagrana przez młodą Julię Butters, ale ostatecznie można zgodzić się z tymi argumentami, tylko czy należy traktować je jako zarzut? Czy jeśli w filmie nie pojawia się czarnoskóra postać, to należy go skrytykować? Patrząc na współczesne trendy, pewno tak, ale Tarantino nic sobie z tego nie robi – opowiada historię na własnych warunkach, a ta dotyczy akurat konkretnego wzorca filmowego bohatera z lat 50. i 60. reprezentowanego przez wyraziste postaci męskie, w jakie wcielali się tacy aktorzy jak Steve McQueen, John Wayne, Kirk Douglas, Bruce Dern (grający także tutaj!) i wielu innych. W ogóle czynić Tarantino takie zarzuty, to tak jakby nie znać jego filmografii, w której było miejsce zarówno dla silnych kobiet (Kill BillDeath Proof, Jackie Brown), jak i wielu znakomitych czarnoskróch postaci z bohaterami granymi przez Samuela L. Jacskona na czele. Pojawiają się także głosy sprzeciwu wobec tego, jak Tarantino przedstawił wspomnianego Bruce’a Lee, jakby zapomniano, że przecież reżyser Wściekłych psów wychowywał swoją filmową wrażliwość na kinie kopanym z legendarnym wojownikiem i wierzę, że darzy go olbrzymią miłością. Pewnego razu w… Hollywood nie jest filmem, który próbuje oddać rzeczywistość. 

Pewnego razu w… Hollywood to wyborna zabawa w kino. Quentin Tarantino jest już na etapie, w którym nikomu niczego nie musi udowadniać, a skoro tak, może nakręcić blisko trzygodzinny film bez fabuły. Z wielkimi budżetem i gigantycznymi gwiazdami w obsadzie może odtworzyć minioną erę Hollywood, by choć na chwilę odsunąć od siebie tęsknotę za tym, co odeszło i na nowo ożywić dawnego ducha. Nie wszystkim będzie to w smak, bo przecież miejscami wyraźnie film staje w miejscu zmierzając do nikąd, ale to nic – rozsiądźcie się wygodnie i nacieszcie się każdą ekranową minutą przesiąkniętą miłością do kina. 

Pewnego razu w… Hollywood; reżyseria: Quentin Tarantino; scenariusz: Quentin Tarantino; obsada: Brad Pitt, Leonardo DiCaprio, Margot Robbie, Al Pacino, Emile Hirsch, Margaret Qualley, Timothy Olyphant, Dakota Fanning, Bruce Dern, Mike Moh, Luke Perry, Damian Lewis, Rafał Zawierucha, Lorena Izzo, Kurt Russel, Lena Dunham, Costa Ronin, Zoe Bell, Michael Madsen, Tim Roth, Scoot McNairy, James Marsden; zdjęcia: Robert Richardson; gatunek: Dramat, Kryminał; kraj: USA; rok produkcji: 2019; data polskiej premiery: 16 sierpnia 2019

 

CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI NAJNOWSZYCH FILMÓW? POLUB TĘ STRONĘ:

 

Damian Drabik Administrator

Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.

Damian Drabik

Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.