Książkirecenzja książka

Śmierć Komandora. Metafora się zmienia. Haruki Murakami – recenzja

Już pierwszy tom Śmierci komandora irytował swoją powtarzalnością i banalnością. Właściwie na podstawie przedstawionych w nim treści mogliśmy z dużą dozą prawdopodobieństwa określić, co otrzymamy w jego kontynuacji. Mimo wszystko, jako zdeklarowany sympatyk Kroniki ptaka nakręcacza i Kafki nad morzem liczyłem na jakąś niespodziankę, na zmiany tempa i interesujące dwuznaczności. Chciałem dowiedzieć się nieco więcej o bohaterach drugoplanowych, bo to w nich upatrywałem możliwej drogi do wzbogacenia dzieła o nowe wrażenia. Co otrzymałem?

Metafora się zmienia wrzuca nas od samego początku do tej samej historii. Ta sama numeracja rozdziałów, te same postaci i miejsca, nawet narracja jednakowa. Murakami kładzie nacisk na dokładnie te same elementy co w pierwszej części – z lubością rozwodzi się na temat marek samochodów, muzyki klasycznej, przepisów kulinarnych i seksu. Nasz bohater zadaje jeszcze więcej nieistotnych i sztucznych pytań, a sama fabuła została upstrzona mrowiem logicznie niewyjaśnialnych zdarzeń. Niektórzy nazywają to realizmem magicznym, w mojej opinii poszło to u Murakamiego za daleko. Autor z Japonii próbuje na siłę udziwniać to, co domaga się zwyczajności. Już  na samym początku pisze, że Marie – prawdopodobna córka Menshikiego, nie podaje tytułów książek które czyta, gdyż to powoduje, że tych pozycji nie jest w stanie ukończyć. Nie znajduje na to czasu, mimo że czyta inne powieści. Jaka w tym logika? Chwilę później nastolatka (dokładnie trzynastolatka) rozmawia z malarzem o triangulacji. Albo weźmy na przykład sytuację, w której nasz bohater został uwięziony w dole. Wyobraźmy to sobie. Całkowita ciemność, zimno, niepewność co do swoich dalszych losów, brak nadziei na ratunek. O czym myśli osoba znajdująca się w takim położeniu?

„Starałem się nie myśleć o ciemności i braku przestrzeni, więc musiałem myśleć o czymś innym. Wyobraziłem sobie grzankę z serem. Nie wiem dlaczego akurat grzankę z serem. Ale w każdym razie nagle przyszła mi do głowy. Kwadratowa grzanka leżąca na białym gładkim talerzu. Ładnie upieczona, ser na wierzchu apetycznie się stopił. Za chwilę miałem ją wziąć do ręki”.

 




Mógłbym ten cytat toczyć dalej, bo tam jest kolejne odwołanie do muzyki klasycznej. Tak to jest z Murakamim. U niego wszystko koniec końców sprowadza się do tego, co on sam lubi najbardziej. Miało być dziwnie, a wyszło śmiesznie i powtarzalnie. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że używając blisko 60 słów, autor dał nam informacje, że jego bohater marzy o grzance z serem. Tu doszukuję się gadulstwa autora Norwegian Wood, gadulstwa o tyle natrętnego, że rozpisanego na blisko tysiąc stron. W jego pisarstwie akcję do przodu pcha tylko pierwsze zdanie danego akapitu, reszta to albo powtórzenia, albo nic niewnoszące dialogi narratora z samym sobą.

Tajemniczość i niepokój wpisywane są w dwie płaszczyzny powieści – rzeczywistą i emocjonalną postaci. Cóż z tego, skoro opowieści o życiu ludzi Murakami nie potrafi interesująco rozegrać ani też dramatycznie unieść. On udziwnia świat. To co miało być białe, jest czarne, a to co szare, w ogóle nie jest dostrzegane. W pewnym momencie bohater idzie śladami Alicji z Krainy Czarów, wchodzi do ukrytego świata, który został powołany tylko po to, aby on sam mógł dojrzeć do przemiany. Tak, właśnie to jest istotą Śmierci Komandora – wewnętrzna przemiana samego bohatera w istotę świadomą swojej egzystencji. Przejście przez krainę mroku pozwoliło mu zrozumieć swoje błędy, odkryć właściwą drogę na dalsze życie, ułożyć porozrzucane elementy swojej codzienności. Mamy więc klasyczną powtórkę z rozrywki, a przy okazji jeden z najbardziej eksploatowanych tematów w historii literatury i filmu.

Dawno mnie tak żadna książka nie wymęczyła. Czytanie powieści, której rozwój akcji i zakończenie zna się właściwie od początku, wymaga olbrzymiej cierpliwości i skupienia na detalach. Gorzej, jak tych detali nie ma, a wszystko to co magicznie, tonie w bagnie refrenowości całej twórczości artysty. Wielka szkoda, że Murakami nie wyszedł poza swoje wygodne pisanie, nie podjął próby zdobycia jakiegoś własnego szczytu, nie spróbował ominąć jednotorowości i prostolinijności tego, co dane nam było już poznać.

Śmierć komandora być może sprawdzi się u tych osób, które nie znają twórczości autora, i które cenią sobie lingwistyczny umiar ubrany w formę bajeczności. Ja od faworyta do Nobla oczekuję jednak artyzmu, przemyślanej konstrukcji dzieła, oryginalnego stylu pisania i emocji, które mógłbym zaadaptować do własnego życia. Murakami nie spełnił żadnego z tych warunków. Śmierć komandora to literacka pustka. Tonięcie w niepotrzebnych detalach, powieść tracąca moc przy obserwacji naprawdę mało interesujących historii i zdarzeń. To taki zlepek przewidywalności i wskrzeszenie dawnych motywów. Narastająca nuda. I jeszcze ta tajemnica i niepewności, w których miały przecież skryć się dwuznaczność, niepokojące elementy rozbijające pozorną stabilność, magia. Niestety. Próżno szukać punktu zaczepienia, który mógłby doprowadzić nas cało do brzegu czytelniczego spełnienia. Za dużo niedokończonych wątków, zbyt wiele zmarnowanych potencjałów.

ZOBACZ TERAZ RECENZJĘ NIEISTOTNYCH WIZERUNKÓW PAOLO SORRENTINO

Śmierć Komandora. Metafora się zmienia
Autor: Haruki Murakami
Wydawnictwo: Muza
Data premiery: 28 listopada 2018

 

 

Za egzemplarz do recenzji dziękujemy WYDAWNICTWU MUZA

 

CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI NAJNOWSZYCH KSIĄŻEK? POLUB TĘ STRONĘ:

 

Paweł Biegajski

Nałogowy kinomaniak i książkocholik. Plotka głosi, że przeczytał „Rozmowę w Katedrze" i „Braci Karamazow" w przedszkolu i to w oryginale. Nieuleczalny miłośnik poetyki kina Lava Diaza, społecznych obrazów Yasujiro Ozu i dyskretnego uroku Bunuela. Twórca bloga Melancholia Codzienności.