filmrecenzja filmu

Recenzja filmu „IO” Netflixa

W jednym z pierwszych w nowym roku filmów oryginalnych, platforma Netflix zabiera nas w niedaleką przyszłość, oferując post-apokaliptyczną wizję świata, w której planeta Ziemi zostaje skażona w wyniku zmian w atmosferze. IO to kolejny zapychacz w ramówce streamingowego giganta – gatunkowe kino z niskim budżetem, które pozwala zapełnić czas pomiędzy głośniejszymi produkcjami.




Tytułowy IO to jeden z księżyców Jowisza, czwarty co do wielkości w Układzie Słonecznym. W filmie debiutującego na większą skalę Jonathana Helperta to właśnie IO okazał się schronieniem dla uciekającej z Ziemi ludzkości. Dla niektórych było już jednak za późno. 

Jestem Legendą

Bohaterką filmu jest Sam Walden, córka pracownika NASA, który twierdził, że na Ziemi znów będzie można żyć. Dziewczyna mieszka w jednym z niewielu miejsc na Ziemi wolnych od skażenia, hoduje pszczoły, zbiera dane o warunkach klimatycznych i prowadzi badania. Jej chłopak przebywający na IO namawia ją do opuszczenia domu ostatnim pozostałym promem w kierunku Jowisza, który wystartuje już niebawem, ale bohaterka za wszelką cenę próbuje w tym czasie odkryć możliwość zaadaptowania się do życia na Ziemi. W międzyczasie dziewczyna udaje się do skażonego miasta (skojarzenia ze Stalkerową „zoną” nie będą bezpodstawne).

Podobnie jak bohater Jestem Legendą, Sam wysyła w eter wiadomości licząc, że ktoś się do niej odezwie. Co też oczywiście się zdarzy. Oto pewnego razu na jej wezwanie odpowiada Micah. Jak łatwo się domyślić, szybko połączy ich szczególna więź, ale podzieli spojrzenie na rzeczywistość. Ona tak naprawdę wcale nie chce opuszczać Ziemi, z którą związana jest żywym sentymentem (a jednocześnie przyzwyczajeniem do samotności) on, rozczarowany teoriami ojca Sam, pragnie dołączyć do ludzi na IO.

Szereg odwołań

Na uwagę zasługuje na pewno ładna strona wizualna produkcji. Niski budżet i duża ilość CGI powinny się źle kojarzyć, ale spece od efektów specjalnych i scenografii dołożyli starań, by zrujnowane miasta pokazać jak najbardziej realistycznie (tu pomaga operowanie mgłą i mroczną scenerią), z kolei plenery krajobrazowe mają w sobie pewną malowniczość. Dodajcie do tego długie ujęcia, motywy muzyki klasycznej i otrzymacie naprawdę przyzwoicie wyglądające obrazki, pełne zresztą gatunkowych nawiązań. Jednocześnie to stonowane tempo może nie przypaść do gustu tym, którzy oczekują większej akcji.

IO to nie tylko księżyc Jowisza, ale również jedna z mitologicznych nimf, kochanek Zeusa. Stąd odwołań do mitologicznych wątków będzie tu co nie miara. Ponadto znajdziecie tu motywy wyjęte m.in. ze wspomnianego Jestem Legendą czy Mad Maxa, zrujnowane miasto przypomina scenerię gier Silent Hill czy S.T.A.L.K.E.R., a poszczególne wątki leżą blisko Marsjanina lub Interstellar.

Potrzeba relacji

Wyszło z tego skromne, kameralne sci-fi, które zamiast na efektach i rozbuchanym widowisku, skupia się na relacjach między bohaterami. W przypadku Netflixa nie zawsze jest to jednak zaletą, często wynika to bowiem nie z artystycznych ambicji lecz braku możliwości i umiejętności. Tu niestety scenariusz też zawodzi, bo cała  relacja sprowadza się do przetrawionych już przez kino motywów. Ale ogląda się do zaskakująco dobrze. To przede wszystkim opowieść o samotności i potrzebie relacji, reszta jest tłem.

Warto też nie zagłębiać się szczególnie w fabularne podstawy, bo te mogłyby szybko runąć w obliczu niedopowiedzeń i kulejącej logiki. Wyjaśnienie skażenia atmosfery jest wątłe i raczej musimy uwierzyć na słowo. Na szczęście twórcy, być może świadomi tych ograniczeń, skupiają się w dużej mierze na dwójce bohaterów, przez co na pewnym etapie zasady świata przedstawionego tracą wobec tej relacji na znaczeniu. Do głosu dochodzą emocje, dramaty, intymność i całkiem udane fabularne twisty. W filmie występują Margaret Qualley i Anthony Mackie i chociaż nie wznoszą się na wyżyny aktorstwa, to jednak spokojnie można uwierzyć w ich postaci i rodzącą się między nimi więź.

Gatunkowy misz-masz

Największym problemem produkcji zdaje się być nie do końca określony kierunek, w jakim zmierza. Twórcy lawirują gdzieś pomiędzy post-apokaliptycznym thrillerem a kosmiczną epopeją i romansem, ale żadna z tych konwencji nie rozwija się właściwie. Przez długi czas jest to też kino surwiwalowe rozgrywające się w takiej a nie innej scenerii. I to zdaje się być najlepsza część filmu, ukazująca zmagania głównej bohaterki z rzeczywistością oraz próbę dostosowania się do warunków i przetrwania w nich.

Twórcy IO grają z nami w otwarte karty, nie oszukując że mają do zaoferowania więcej niż to, co widzimy. W rezultacie otrzymujemy kino solidne w opowieści i przyzwoicie zrealizowane. Choć pełne scenariuszowych luk i nie do końca świadome, w jakim kierunku zmierza, potrafi dostarczyć solidnej rozrywki opartej na zaskakujących plot twistach i licznych gatunkowych odwołaniach. W sam raz na wieczorny seans z popcornem. Ale jeśli oczekujecie akcji i dynamizmu, to możecie się odbić – to powolne, ciche, intymne kino o relacji między dwojgiem ludzi, a nie wybuchowe sci-fi.

ZOBACZ TERAZ RECENZJĘ FILMU „POLAR”

IO
Reżyseria: Jonathan Helpert
Scenariusz: Clay Jeter, Charles Spano
Obsada: Margaret Qualley, Anthony mackie, Danny Huston
Muzyka: Henry Jackman, Alex Belcher
Zdjęcia: ANdre Chemetoff
Gatunek: Sci-fi
Kraj: USA
Rok produkcji: 2019
Data polskiej premiery: 18 stycznia 2019

 

 

 

 

CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI NAJNOWSZYCH FILMÓW? POLUB TĘ STRONĘ:

 

Filmowy malkontent. W kinie docenia wyrazisty styl. Uwielbia kino Tima Burtona, Guillermo del Toro czy Wesa Andersona.

Krzysztof Strzelecki

Filmowy malkontent. W kinie docenia wyrazisty styl. Uwielbia kino Tima Burtona, Guillermo del Toro czy Wesa Andersona.