filmrecenzja filmu

Recenzja „Spider-Man Homecoming”

Jedną z zalet Spider-Man: Homecoming, który tym razem zrealizowany został przez Marvel Studio i dołączył do jego Kinowego Uniwersum, jest fakt, że jeszcze wyraźniej można sobie uświadomić, jak nieudolne było w podejściu do przygód tego bohatera Sony i jak bzdurnymi i nieudanymi filmami były Niesamowity Spider-Man oraz jego kontynuacja. Podejrzewam, że wielu widzów czekało właśnie na taką ekranizację przygód Człowieka-Pająka – pełną luzu, humoru znanego z komiksów, ale też wartkiej akcji i sensownej dramaturgii.

Inna sprawa, że samo Marvel Studio też zaczyna wyraźnie popadać w pewien marazm. O ile pierwsze filmy z cyklu posiadały pewien indywidualny styl (Iron Man jako kino akcji z elementami sci-fi, Thor jako mroczne fantasy czy Zimowy Żołnierz jako niemal polityczny thriller), o tyle od czasu wyjątkowo oryginalnych i pomysłowych Strażników Galaktyki wszystkie kolejne produkcje z serii zaczęły podążać niejako tą samą drogą, tracąc coś z własnego charakteru. Filmy Marvela nigdy nie stanowiły kina dla dojrzałego widza, niemniej ewidentnie coraz bardziej stanowią typowo disneyowską rozrywkę pełną żartów (oczywiście dobrych żartów), przygód i kolorowej scenerii. Najlepiej przedstawia to zjawisko zwiastun trzeciej odsłony Thora, który zapowiada zupełnie inną stylistykę od dotychczasowej, bliższą wspomnianym Strażnikom aniżeli mrocznych pierwszej i drugiej części.

Podobnie jest ze Spider-Man: Homecoming, który stanowi – tylko i aż – fantastyczną rozrywkę. To kino żywe, dynamiczne, posiadające wspaniałych bohaterów, których nie sposób nie polubić od ich pierwszego pojawienia się na ekranie, pełne widowiskowej a niewymuszonej akcji. Nie wgniata jednak film Jona Wattsa w fotel, nie pozostawia po sobie wrażenia obcowania z czymś wyjątkowym. Przeciwnie, co wspomniałem wcześniej, sprawia wrażenie po prostu kolejnego znakomitego produktu z taśmy Marvela. I choć – nie boję się tego powiedzieć – to najlepszy z dotychczasowych filmów o Spider-Manie, to być może po wielu latach nie będzie się do niego wracać z takim sentymentem, jak do niepozbawionej wad, a jednak bardzo szczerej wersji Sama Raimiego.

Petera Parkera tym razem poznajemy, gdy już zdołał dobrze przyzwyczaić się do swoich mocy, a oczyszczanie rodzinnego miasta z drobnego rodzaju szumowin nie jest dla niego pierwszyzną, mimo zaledwie 15 lat na karku. To bardzo dobra decyzja twórców, by nie raczyć widzów po raz enty genezą superbohatera i nie przedstawiać słynnej sceny ugryzienia przez pająka. Zresztą, nie ma tu też kwestii śmierci wujka Bena i nieco skostniałego tłumaczenia o wielkiej mocy i wiążącej się z nią wielkiej odpowiedzialności. Jest za to więcej luzu, co wspaniale widać na przykładzie cioci May. Jak ona się prezentuje, zdążyliśmy zauważyć już w Wojnie Bohaterów, a tu – choć ma zaledwie swoje pięć minut – ostatnie zdanie w filmie należy do niej i wierzcie mi, jest rewelacyjne.

Wreszcie sam Parker bardzo dobrze sportretowany przez Toma Hollanda. Nikt mu nie musi mówić o spoczywającej na nim odpowiedzialności, on z każdą swoją pomyłką i błędem sam będzie się tej odpowiedzialności uczył. Błędów popełniał będzie wiele, niektóre z nich mogą mieć nawet katastrofalne skutki, za co też spotka go zasłużona nagana. To normalne, w końcu mamy do czynienia z nastolatkiem, który jasne – chciałby zbawiać świat – ale raz że nikt nie traktuje go jeszcze poważnie, a dwa – że na poważne traktowanie też będzie musiał sobie zasłużyć.

Jedną z największych zalet filmu jest jednak czarny charakter. Grany przez Michaela Keatona Vulture to villain na jakiego fani Marvela czekali od dawna, może od czasów Lokiego, zważywszy na fakt że w innych filmach łotrów albo nie ma, albo są tak płytcy, że nie sposób pamiętać o nich dłużej, niż trwają napisy końcowe. To też jedynie pokazuje, jak niewiele scenarzystom w gruncie rzeczy potrzeba, ot zaledwie odrobina wysiłku. Bo Adrian Toomes nie jest wybitnym antagonistą, którego będziemy wspominać po latach. Ale wystarczy że dano mu odpowiednie motywacje, które zrozumie każdy widz, a jednocześnie obdarzono twardym charakterem, dzięki czemu od pierwszej sceny wiemy, że z tym gościem nie chcielibyśmy zadrzeć, bo nie cofnie się przed niczym. Wreszcie Keaton to marka, aktor który nawet prostej postaci potrafi przydać charyzmy.

Cieszyć też może, że mimo rozrastającego się uniwersum i udziału Iron Mana, Homecoming pozostaje filmem dość kameralnym, w którym aluzje pozostają na poziomie smaczków dla widza. Nie ma też wreszcie mowy o przejmowaniu władzy nad światem, kolejnej niszczycielskiej sile, której ktoś musi się przeciwstawić. Bohater Keatona ma motywacje osobiste i związane są przede wszystkim z miejscem, w którym mieszka. To tu toczy się ta mała, prywatna wojna. Stąd też tak wiele miejsca w scenariuszu poświęcono np. szkole Parkera i jego relacji z rówieśnikami. Dzięki temu nie jest to napuszone kino, na fabule którego znów spoczywać miałby ciężar losów świata. Nie, to film o młodym, naiwnym, dorastającym chłopaku, który uczy się poznawać swoje moce na własnym podwórku.

Spider-Man: Homecoming ma wszystko, co trzeba, żebyście się świetnie bawili. Dużo, dużo fantastycznej akcji, jeszcze więcej humoru i świetnej zabawy, barwni bohaterowie, którzy stanowią znakomity drugi plan dla Parkera, dystans i wreszcie wyrazisty czarny charakter – to przepis na sukces. Jednocześnie brakuje filmowi Wattsa czegoś, co wyróżniłoby go spośród ostatnich produkcji Marvela, indywidualnego rysu. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że to po prostu produkt taśmowy, kawałek rzemieślniczej roboty, który choć charakteryzuje się bardzo wysoką jakością, to pozbawiony jest przysłowiowego „tego czegoś”. W skali całego uniwersum to jednak jeden z najlepszych filmów.

Reżyseria: Jon Watts
Scenariusz: Jonathan Goldstein i inni
Obsada: Tom Holland, Robert Downey Jr., Jon Favreu, Gwyneth Paltrow, Michael Keaton, Zendaya, Marisa Tomei, Chris Evans i inni
Muzyka: Michael Giacchino
Zdjęcia: Salvatore Totino
Gatunek: Akcja, Sci-fi
Kraj: USA
Rok produkcji: 2017
Data polskiej premiery: 14 lipca 2017

 

 

 

Damian Drabik Administrator

Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.

Damian Drabik

Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.