Recenzja filmu „Irlandczyk”
Martin Scorsese dał się w ostatnim czasie poznać, jako zagorzały przeciwnik Uniwersum Marvela i hollywoodzkich superbohaterskich blockbusterów. Nie wszystkim podobały się jego wypowiedzi, wielu obrońców Marvela twierdziło, że czas Scorsese już minął, że chociaż stworzył wiele genialnych filmów, żeby przywołać tu chociażby te najsłynniejsze, jak Taksówkarz czy Wściekły Byk, to jednak dzisiejsze kino rządzi się swoimi prawami, za którymi wybitny reżyser już nie nadąża. Nie mógłbym się zgodzić z tymi twierdzeniami. Po pierwsze, każdy ma prawo do swojej opinii, a Scorsese dokonał mimo wszystko bardzo trafnej diagnozy współczesnego kina, w którym prawie nie ma już miejsca na wielkie autorskie projekty, bowiem największe studia zacięły na adaptacjach popularnych książek i komiksów, remake’ach dawnych przebojów i niekończących się kontynuacjach. Trzeba być ślepym, żeby nie zauważyć, że dla znakomitych reżyserów jest coraz mniej miejsca na ich autorskie pomysły. Po drugie, kto jak kto, ale Scorsese potrafi robić nadal nie tylko ambitne i może już nieprzystające współczesnemu młodemu widzowi filmy, jak znakomite Milczenie, ale wciąż doskonale odnajduje się w mainstreamie, czego przykładem jest Wilk z Wall Street.
Niemniej żadne wielkie studio nie pomogło reżyserowi w realizacji jego epickiej gangsterskiej sagi na podstawie powieści Charlesa Brandta. Po latach w przedprodukcyjnym piekle udało się wreszcie wystartować z projektem, ale wciąż Scorsese mógł jedynie pomarzyć o normalnej kinowej dystrybucji. W rezultacie Irlandczyk trafia ostatecznie na platformę Netflix, chwała jej i małym studyjnym kinom za to, że przygarnęły tę wyczekiwaną przez fanów produkcję i szkoda, że właśnie z powodu natłoku marvelowskich i innych blockbusterów, nie znalazło się już dla Scorsese miejsce w szerokiej dystrybucji.
Przejdźmy jednak do rzeczy – do blisko 3,5-godzinnego filmu, będącego dla Scorsese rozliczeniem z klasycznym kinem gangsterskim, jakie sam z powodzeniem realizował od lat 70. do 90. Za jedno z jego kluczowych w tym gatunku dzieł uchodzą Chłopcy z ferajny z 1990 roku i to właśnie do tego filmu porównywany jest Irlandczyk. Chociażby ze względu na obsadę, bowiem w Irlandczyku powracają ulubieńcy Scorsese: Robert De Niro i dawno niewidziany Joe Pesci. Jakby tego było mało po raz pierwszy na ekranie De Niro spotyka się z Alem Pacino w sposób, jaki pragnęliby ich zobaczyć miłośnicy Ojca Chrzestnego i Gorączki, wiekopomnych dzieł, w których drogi obu geniuszy kina rozmijały się (w Gorączce tylko jedna, ale jaka!, wspólna scena).
Jak powolny jest to film i jak bardzo pozbawiony akcji. Tak, jakby każda minuta tej produkcji była dla widzów, żeby mogli się nią nacieszyć. Bohaterem filmu jest grany przez De Niro Frank Sheeran, którego poznajemy już u kresu życia, w domu starców. Przez 3,5 godziny będzie snuł swoją opowieść, która w szkatułkowej formie, będzie zabierać nas wstecz coraz dalej: do lat 80., 60., a nawet do okresu II wojny światowej. Wszystko to bez pośpiechu – powoli odkrywamy jak weteran wojenny Frank poznaje ludzi z kryminalnego półświatka, jak zaprzyjaźnia się z bossem Buffalino, i wykonuje „drobne usługi”. Tak, Frank nigdy nie odegra większej roli w tym mafijnym świecie, jest kimś w rodzaju wiernych chłopców na posyłki, którzy nie zadają pytań i robią, co do nich należy. W taki sposób poznaje również legendę działaczy związkowych Jimmy’ego Hoffę, z którym również się zaprzyjaźni. Frank odnosi małe i większe sukcesy, zajmuje się również swoją rodziną, mimo rozwodu z żoną, utrzymuje z nią świetny kontakt. I może się nawet wydawać, że cała ta mafijna zgraja to też jedna, wielka rodzina. Chociaż trup ściele się tu gęsto, to sceny morderstw w przeciwieństwie do atmosfery całego filmu, realizowane są szybko, bez patosu, bez pochylania się nad zwłokami, bez zastanowienia. Tak, jakby strzepywało się kurz z marynarki, jakby te porachunki nie miały większego znaczenia dla tej coraz liczniejszej familii.
Ale mają znaczenie. I właśnie Frank, który jest postacią mało asertywną i wylewną, którego uczuć niemal w ogóle nie sposób rozpoznać pod maską obojętnego chłopca na posyłki, będzie musiał stanąć przed trudnym wyborem, kiedy dojdzie do napięcia pomiędzy członkami mafii a Jimmym Hoffą, kiedy dwaj przyjaciele Franka staną na przeciw siebie. Dla Franka widomym wyrzutem sumienia będzie przez całe życie jego córka.
Irlandczyk nie jest filmem, jakiego można by oczekiwać po Scorsesem i po kinie gangsterskim w ogóle. Więcej tu dramatu i rozważań o życiu, aniżeli gatunkowych fajerwerków. Nie raz i nie dwa w trakcie seansu można zastanawiać się, w jakim celu ten film powstał, przypomina bowiem bardziej sentymentalną wycieczkę niż rasowe kino. Coś w tym jest. Pierwsze skrzypce grają tu seniorzy kina – De Niro, Pesci, Pacino – wszyscy już pod osiemdziesiątkę. Jeszcze raz na ekranie. W filmie, którego fabuła nie jest żadnym majstersztykiem, który raczej nie zapisze się wielkimi zgłoskami w historii. A jednak właśnie ten sentyment – możliwość obserwowania jeszcze raz popisów tytanów kina, już dawno rozmienionych na drobne, a mimo to wciąż wielkich, grających jak z nut. Długie rozmowy, czasem z humorem, czasem z większą dramaturgią, przetykane tylko raz po raz kolejnymi trupami, zadymione bary, chleb moczony w winie, podróże autem, spacery po ulicach. Taki jest to film.
W rezultacie nie o gangsterskie porachunki tutaj chodzi, ale o refleksję nad życiem i przemijaniem. Kiedy Frank i jemu podobni znajdują się już jedną nogą nad grobem, mogą jedynie wspominać dawne dzieje, dawną świetność. Czy było warto? Tracić rodzinę, zdradzać przyjaciół, wysyłać innych na tamten świat. Co pozostaje z tej świetności, kiedy potrzeba pomocy pielęgniarki, żeby się załatwić? Młodej pielęgniarki, która nie wie nic o dawnych czasach i szczerze ją to nie obchodzi. Kto wie, czy nie ma w tych rozważaniach samego Scorsese, którego wielkie kino z dawnych lat również nie jest kojarzone przez większość nastolatków biegnących do kina na nowego Spider-Mana. I czy w ogóle można się z tego powodu złościć? Irlandczyk jest więc filmem powolnym, wypchanym po brzegi treścią, rozliczeniowym i refleksyjnym.
Na początku tej recenzji wziąłem Scorsese w obronę, twierdząc że w dalszym ciągu świetnie rozumie współczesne kino mainstreamowe, tworząc chociażby takiego Wilka z Wall Street. Jakby na przekór tym słowom jego Irlandczyk nie tylko nie wpisze się w dzisiejszy główny nurt, ale też niewiele będzie miał wspólnego z klasyczną gangsterką. Jakby zupełnie niezainteresowany ani oczekiwaniami widzów wychowanych na jego filmach, ani tym bardziej współczesnych odbiorców popkultury, Scorsese stworzył przede wszystkim film rozliczeniowy, w którym ważniejsza od fabuły jest refleksja nad życiem i przemijaniem, ważniejsze od zwrotów akcji jest to, żeby tytani aktorstwa mieli pod dostatkiem ekranowego czasu, a nad dramaturgię przedkładane są rozmowy przy winie. I chociaż Irlandczyk ma wszystko, co powinien, by trzymać w napięciu, bardziej akcentuje emocjonalny wydźwięk. Scorsese stworzył film bogaty narracyjnie, epicki fabularnie, wybornie zagrany, a przy tym skromny i refleksyjny – film który nie będzie najlepszym w jego karierze, może nawet nie najważniejszym, ale z pewnością wyjątkowym, bo (mam taką nadzieję) mógł w nim bez pośpiechu powiedzieć wszystko, co chciał.
Irlandczyk; reżyseria: Martin Scorsese; scenariusz: Steven Zaillian; obsada: Robert De Niro, Al Pacino, Joe Pesci, Bobby Cannavale, Anna Paquin, Stephen Graham, Stephanie Kurtzuba, Jesse Plemons, Harvey Keitel, Jack Huston; muzyka: Robbie Robertson; zdjęcia: Rodrigo Prieto; gatunek: biograficzny, dramat, kryminał; kraj: USA; rok produkcji: 2019; data polskiej premiery: 22 listopada 2019.
Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.