Recenzja filmu „Robin Hood: Początek”
Że Hollywood zjada własny ogon, w kółko odgrzewając stare kotlety, to jedna sprawa, ale czasem nowe projekty są aż tak bardzo nikomu niepotrzebne, że nawet twórcy nie udają, że chodzi o cokolwiek więcej niż kasę. Aktorzy grają, jakby ich zmuszano, reżyseria jest niedbała, a scenarzyści wykonują pracę w kilka dni. Tak sprawa wygląda z wkraczającym na ekrany polskich kin Robin Hoodem, opatrzonym oryginalnym polskim podtytułem: Początek.
Zagrajmy to jeszcze raz
Za genezę legendarnego złodziejaszka służył już przecież nakręcony przed kilkoma laty film Ridleya Scotta z Russellem Crowem, który był w gruncie rzeczy niczym więcej niż przerobionym Gladiatorem, origin story to również kultowy film z Costnerem, ale Hollywood znów musi wejść do tej samej rzeki, tym razem stawiając na widowiskowość i akcję – które ostatecznie wcale tak efektowne nie są.
Grany przez Tarona Edgertona Robin z Loxley to weteran wony krzyżowej, którego wyprawa trwała tyle lat, że jego bliscy już dawno uznali go za zmarłego. Jego ukochana Marian, którą poznał, kiedy próbowała ukraść mu konia, związała się z politykiem Scarletem. Tymczasem Nottingham rządzi skorumpowany Szeryf, który na domiar złego rozkradł majątek Robina. Pragnący zemsty bohater znajduje sojusznika w arabskim wojowniku, który przetrwał inwazję i zaszył się na statku płynącym do Anglii.
Fabuła jest okropnie toporna i zabawna tam, gdzie raczej śmiechu miało nie być: chodzi o banalne zwroty akcji czy sekwencje, które wywołują niezamierzone żarty, jak na przykład scena treningu Robina przez Małego Johna, która przypomina raczej fragmenty Rocky’ego.
Jesteśmy tacy modni
Na oddzielny akapit zasługują stroje, charakteryzacja i scenografia nowego Robin Hooda. Twórcy postanowili bowiem dokonać pewnego rodzaju uwspółcześnienia, żeby było bardziej cool. Wiecie, modne fryzury, stroje rodem ze współczesnych pokazów, gładkie twarze (Robin jak członek dzisiejszego boysbandu) – miało być fajnie, w stylu teledysków MTV, ale wyszło cokolwiek absurdalnie. Do tego dodajmy anachroniczne, fatalne wręcz dialogi.
Jest to więc jakaś dziwna mieszanka komedii w stylu buddy movie, kina wojennego, gry wideo, wspomnianych teledysków i wreszcie historii samego Robin Hooda. Mieszanka, od której w trakcie seansu może zrobić się niedobrze.
I taki jest właściwie cały Robin Hood, który sili się na luz i efektowność, biorąc pewnie przykład od Króla Artura Guy’a Ritchiego, ale niestety koło filmu z Charlie Hunnamem to nawet nie stało (a przecież Ritchie też nie nakręcił obrazu specjalnie dobrego).
Tylko obsady szkoda, bo mimo wszystko twórcy zebrali szereg ciekawych nazwisk: wspomniany już Foxx, Ben Mendelsohn czy F. Murray Abraham to niekiedy gwaranty dobrego widowiska, ale tu, właściwie poza grającym główną rolę Edgertonem, który coś tam stara się wykrzesać, gwiazdy są totalnie wygaszone.
Robin Hood: Początek to film zupełnie niepotrzebny, bo nie wnoszący zupełnie nic świeżego do opowiedzianej już na sto sposobów historii Robina z Sherwood. To kolejna geneza, w żaden sposób nie wyróżniająca się na tle pozostałych. Czym się miał film wyróżnić? Teledyskowością i luzactwem, połączeniem XII-wiecznej Anglii ze współczesnością – pomysłem może ciekawym, ale przynoszącym absurdalny efekt. Nijaka fabuła i kiepsko zrealizowane sceny akcji, którymi film miał przecież stać, są gwoździem do trumny. To kino pretensjonalne i bardzo złe na wielu płaszczyznach.
MOJA OCENA:
1/10
Robin Hood: Początek
Reżyseria: Otto Bathurst
Scenariusz: David James Kelly
Obsada: Taron Egerton, Jamie Foxx, Ben Mendelsohn, Eve Hewson, Jamie Dornan, F. Murray Abraham
Muzyka: Joseph Trapanese
Zdjęcia: George Steel
Gatunek: Przygodowy
Kraj: USA
Rok produkcji: 2018
Data polskiej premiery: 29 listopada 2018
Filmowy malkontent. W kinie docenia wyrazisty styl. Uwielbia kino Tima Burtona, Guillermo del Toro czy Wesa Andersona.