Recenzja „Kroniki Portowe” Annie Proulx
Przeszywający chłód Północy, wszechobecne woda i skały, surowy klimat, tajemnice i dawne legendy. Witajcie na Nowej Fundlandii, wyspie u wybrzeży Ameryki Północnej, noszącej znamiona izolacji, nawet jeśli jej mieszkańcy są w gruncie rzeczy ludźmi otwartymi i uprzejmymi. W takim miejscu zapewne nie trudno o samotność, ale jak się okazuje, można tu też zacząć wszystko od nowa.
Nieoczekiwanie na wyspę trafia Qyole, bohater znakomitej, nagrodzonej Pulitzerem powieści Annie Proulx Kroniki Portowe, która wróciła na polski rynek w nowym przekładzie za sprawą Wydawnictwa Poznańskiego.
Dotychczasowe życie Quoyle’a to prawdziwe pasmo nieszczęść, począwszy od tych drobnych, prozaicznych, na jakie składa się galeria kompleksów i brak wiary w siebie, po te drastyczne, przygniatające – utrata pracy, zdrady żony, wreszcie jej śmierć. Sam Qoyle jest mężczyzną prostym i niezbyt inteligentnym, ale jest szczery, ma dobre serce i darzy wszystkich życzliwością. Takich jak on łatwo wykorzystać, a jego bierna postawa i niepewność własnej tożsamości sprawiają że zatrzymuje się w miejscu, bez nadziei na jakąkolwiek odmianę. I pewnie nawet śmierć żony nie wyrwałaby go z jego psychicznego letargu, gdyby nie zjawienie się odrobinę ekscentrycznej i tajemniczej ciotki, która zabiera mężczyznę i jego córki do Nowej Fundlandii, gdzie żyli ich przodkowie.
Zaskakuje ciepło, z jakim Proulx patrzy na swoich bohaterów w świecie opisanym przez nią w tak chłodny i nieprzyjazny sposób. Nie chodzi przecież tylko o warunki Nowej Fundlandii, ale o rzeczywistość, która otacza Qouyla i innych – rzeczywistość śmierci, bólu, samotności, zdrady, monotonii, nieszczęść. A jednak właśnie w tym zamglonym świecie, w którym częściej występują zdradliwe burze niż przebłyski słońca, Proulx kreśli postaci pozornie odpychające, które jednak z czasem obdarzymy sympatią, które często też dla siebie nawzajem posiadają spore pokłady życzliwości, uczą się sobie pomagać i w codzienności potrafią odkrywać miłość i szacunek.
Wrażenie robi samo pisarstwo Proulx, która czaruje słowem bez zadęcia, często prostymi zdaniami wciągając bez reszty. Bo przecież nie ma tu wielkiej dramaturgii czy konfliktów, które należałoby rozwiązać jak węzły żeglarskie, których opisy poprzedzają każdy rozdział, a które pełnią tu różne metaforyczne role. Nie ma w Kronikach portowych antagonistów i tajemnic do rozwiązania. Jest samo życie – atrakcyjność powieści wynika z leniwego snucia historii nieatrakcyjnych ludzi. Pozwala się nam ich poznawać, te złamane dusze szukające odkupienia i odkrycia samych siebie.
Kluczowe dla tej historii są też opisy samej Nowej Fundlandii wraz z jej folklorem, topografią i wglądem w lokalną społeczność. To miejsce drastycznie odmienne od tych, jakie znają przeciętni czytelnicy, dlatego już odkrywanie smaków tej niebezpiecznej i fascynującej krainy dostarcza mnóstwo frajdy z lektury. Tutaj mogłoby się rozgrywać Twin Peaks Davida Lyncha.
Są tu te piękne momenty, dla których warto tę książkę poznać, a których nie chciałbym zdradzać. Ale te chwile, w których bohaterowie odzyskują godność i poczucie własnej wartości, znajdują przyjaźnie czy dostępują odkupienia – napisane szczerze i prosto, są szalenie satysfakcjonujące.
Kroniki portowe Annie Proulx to podnosząca na duchu literatura dla wszystkich tych, którzy zmagają się ze swoją przeszłością i niekiedy wydaje im się, że słońce już nigdy nie wyjrzy zza chmur. Choć autorka opisuje zimny i nieprzyjazny świat, a bohaterami czyni ludzi biernych, nieatrakcyjnych i pokiereszowanych, udowadnia że nigdy nie jest za późno na uzdrowienie własnej duszy i znalezienie szczęścia.
Kroniki portowe
Autor: Annie Proulx
Tłumaczenie: Jędrzej Polak
Gatunek: Literatura współczesna
Wydawnictwo: Poznańskie
Data premiery: 4 lipca 2018
ZA EGZEMPLARZ DO RECENZJI DZIĘKUJEMY WYDAWNICTWU POZNAŃSKIEMU:
Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.