Recenzja „Pacific Rim: Rebelia”
Kilka lat temu Guillermo del Toro porzucił swoją artystyczną niszę i na krótko wkroczył na ścieżkę hollywoodzkich blockbusterów. W przeciwieństwie do wielu uznanych reżyserów, którzy polegli przy próbie zmierzenia się z efekciarskim widowiskiem, twórca Labiryntu Fauna poradził sobie całkiem nieźle. Być może wynikało to z jego doświadczenia, w końcu wcześniej miał już przyjemność pracować, czy to przy drugiej odsłonie Blade’a, czy też przy dwóch częściach Hellboya. Jego Pacific Rim, choć stanowił dość prostą rozrywkę, zadowolił fanów monster movies i wysokobudżetowej rozwałki.
Po kilku latach amerykańska armia ponownie musi skorzystać ze swoich Jaegerów, olbrzymich mechanicznych robotów, dzięki którym możliwe jest bezpośrednie starcie z gigantycznymi stworami – Kaiju. Kolejna inwazja pustoszy bowiem Ziemię. Zadanie ratowania planety a jednocześnie odkupienia swoich win przypada młodemu kryminaliście – Jake’owi, który jest synem znanego z pierwszej części Stackera.
Zupełnemu przemeblowaniu uległa obsada. Siłą rzeczy nie znajdziemy w niej już Idrisa Elby, podobnie jak Charlie’ego Hunnama, Maxa Martiniego czy Cliftona Collinsa Jra. Na ich miejsce trafiają m.in. John Boyega i Scott Eastwood a to niestety nie jest ta sama liga. Aktorom nie pomaga scenariusz, przez co mamy właściwie do czynienia z papierowymi, sztywnymi postaciami bez większej głębi i motywacji.
Również reżyser Steven S. DeKnight to niestety nie jest Guillermo del Toro. Młody twórca wcześniej miał okazję pracować jedynie przy serialach, m.in. Spartakusie i Daredevilu. Rebelia to jego pierwszy film kinowy, został więc od razu rzucony na głęboką wodę. Mimo kilku ciekawych pomysłów wyraźnie brakuje mu doświadczenia, aby zapanować nad tak dużą produkcją.
Ale wszyscy wiemy, że w tego typu filmach chodzi przede wszystkim o widowiskową, barwną i nafaszerowaną efektami specjalnymi akcję. Tej być może w filmie nie brakuje, twórcy mają do skorzystania z o pięć lat lepiej rozwiniętej technologii względem pierwszego filmu, trudno oprzeć się wrażeniu, że całość wygląda po prostu gorzej niż w 2013 roku. Jaegery naparzają sięz Kaiju, wieżowce zamieniają się w pył a ludzie wieją w popłochu. Nie czuć w tym jednak żadnej wizji, dziecięcej zabawy wynikającej z możliwości realizacji tego typu filmu. DeKnight, bardziej niż radować się z wielkiego budżetu przeznaczonego na ekranowy rozpiernicz, zdaje się zamartwiać o zadowolenie producentów, a widzom oddaje rzecz możliwie najbardziej zbliżoną do pierwowzoru. Wyszło z tego kino, które mogłoby nigdy nie powstać.
Co jeszcze? Pacific Rim: Rebelia jest diabelnie nudny. O tym, że na nafaszerowanym fajerwerkami widowisku można przysnąć przekonywał już Michael Bay, ale on przynajmniej w Transformerach robił swoje. DeKnight tymczasem wchodzi do cudzego pokoju z zabawkami i boi się ich dotknąć, żeby przypadkiem czegoś nie zepsuć. Wyszedł z tego barwny teledysk, który musi trwać dwie godziny, a starczyło mu polotu zaledwie na kilka minut. Nie polecam. Lepiej wrócić do pierwowzoru.
MOJA OCENA:
2/10
Pacific Rim: Rebelia
Reżyseria: Steven S. DeKnight
Scenariusz: Emily Carmichael, T.S. Nowlin
Obsada: John Boyega, Scott Eastwood, Cailee Spaeny, Burn Gorman i inni
Muzyka: Lorne Balfe
Zdjęcia: Daniel Mindel
Gatunek: Akcja, Sci-fi
Kraj: Chiny, USA
Rok produkcji: 2018
Data polskiej premiery: 23 marca 2018
Filmowy malkontent. W kinie docenia wyrazisty styl. Uwielbia kino Tima Burtona, Guillermo del Toro czy Wesa Andersona.