Recenzja filmu „Człowiek ze stali”
Zack Snyder znowu mnie zawiódł. Po nieudanym Sucker Punchu czas na nieudanego Supermana. Choć tym razem to być może nie do końca jego wina. Wielka wytwórnia, wielkie pieniądze, wielkie oczekiwania, a Snyder tak naprawdę zrobił wszystko, co mógł. Powstał film, który na pewno wielu widzom się spodoba, zarobi kupę kasy i zmusi producentów do poważnego zastanowienia się nad dalszymi losami komiksowych bohaterów ze stajni DC. Ale w mój gust Man of Steel nie trafił zupełnie.
Wielu w swoich recenzjach pisze, że wreszcie postać Supermana nie jest tak kiczowata jak przedtem, że wreszcie nie kazano mu chodzić w gaciach na wierzchu i że idąc za ciosem nolanowskiej trylogii, postanowiono maksymalnie urealnić jego losy. Problem jednak w tym, że przygody Batmana naprawdę dało się przedstawić bardzo poważnie, w ponurej stylistyce i ze światem przedstawionym zbliżonym do naszego. W przypadku Supermana to już nie lada orzech do zgryzienia. Niestety, mimo poważnych i patetycznych ciuszków, to nadal trąca niemiłosiernym kiczem. Tam, gdzie na przykład w marvelowskim uniwersum, producenci zdają sobie sprawę z pewnej infantylności, wychodzą temu naprzeciw i realizują filmy z przymrużeniem oka. Widz nie musi wierzyć w historię Thora, żeby się na niej dobrze bawić. A na siłę uwiarygodniona historia Supermana po prostu męczy. Może lepiej byłoby podejść do tego z dystansem, zrobić film pełen ironii i ciętego humoru?
Zaczyna się od mocnego uderzenia! Zniszczenie planety Krypton to prawdziwa uczta dla oczu, naładowana dynamizmem, akcją i masą znakomitych efektów specjalnych. Właśnie w stronie wizualnej filmu najlepiej objawia się pewna ręka Snydera, który wywiązuje się ze swoich obowiązków z pełnym perfekcjonizmem. Rywalizacja między Jor-Elem (Russel Crowe) a generałem Zodem (Michael Shannon) aż kipi od emocji i raz po raz przerywana jest kolejnymi efekciarskimi wstawkami. W dramatycznych okolicznościach Jor-El wysyła swojego syna na Ziemię, generał Zod zostaje zamknięty w kosmicznym więzieniu, a planeta Krypton ulega destrukcji. Tak mogłaby się kończyć niejedna świetna produkcja. W Man of Steel to dopiero początek.
Stylistyka obrazu zmienia się nieco na Ziemi. Nazwanego przez przybranych rodziców Clarkiem Kentem – Kala-Ela – poznajemy już jako dorosłego mężczyznę. Przez długi czas obserwujemy przede wszystkim zagubionego człowieka, ciągle zmagającego się z troskami i rozterkami. W licznych retrospekcyjnych wstawkach twórcy ukazują nam młodego chłopca, który dopiero poznaje swoją siłę, zaczyna zdawać sobie sprawę z własnej odmienności, która go przytłacza. Całość z każdą chwilą nabiera coraz bardziej chrześcijańskiego wyrazu, co bardzo dobrze sprawdza się na ekranie. Właściwa działalność Supermana rozpoczyna się w wieku 33 lat, wtedy to w pełni odkrywa swoją naturę i postanawia uratować ludzkość przed inwazją generała Zoda, który chce na Ziemi odtworzyć planetę Krypton.
Od tej pory rozpoczyna się widowiskowa bitwa o Ziemię, którą ogląda się świetnie, ale bez większych emocji. Jest bardzo podniośle oraz patetycznie, jednak wcale nie byłoby to wadą, gdyby raz na jakiś czas spróbowano spuścić nieco z tonu i rozładować napięcie kilkoma żartami. Niestety, drętwe dialogi nie spełniają tej roli, całość jest zbyt poważna i posępna. Zwyczajnie nie jestem w stanie uwierzyć w tę historię, przedstawioną w taki sposób. Owszem, jest to alternatywa dla tandetnych starych wersji, ale i takie podejście się nie sprawdza. Nie wiem, co trzeba by zrobić, żeby wreszcie postać Supermana mogła rozkwitnąć na ekranie. Na pewno nie zostawiać scenariusza w rękach Davida Goyera, który po prostu sobie nie poradził, poległ pod ciężarem własnych bzdurnych wyborów.
Jeszcze słówko o muzyce. Hans Zimmer od kilku lat nie jest w stanie stworzyć oryginalnego i świeżego muzycznego motywu. Ścieżka dźwiękowa do Incepcji, trylogii o Batmanie i do Człowieka ze stali różni się tylko w szczegółach, za to oparta jest na tych samych schematach. Nie wiem, czy gdyby podmienić ze sobą soundtracki z tych trzech filmów, w ferworze akcji ktokolwiek zauważyłby różnicę. Szkoda, bo chociaż takie muzyczne tematy znakomicie pasują do tych widowiskowych produkcji, to jednak wprowadzają już pewne znużenie.
Może to moja wina, ale zwyczajnie nie mogę podejść do tego bohatera, do tak przedstawionej historii bez uśmiechu na twarzy. A twórcy nie pozwalają mi się uśmiechnąć. Na siłę starają się urealnić tę opowieść, wmówić widzom, że wszystko dzieje się na poważnie. W tej chwili nie mam pojęcia, w jaki sposób producenci chcieliby ewentualnie połączyć ze sobą losy Batmana i Supermana w jedną całość. W takich formach, w jakich obecnie przedstawiono obu bohaterów, byłoby to niemożliwe.
Człowiek ze stali nie jest złym filmem. Stanowi gwarancję ponad dwóch godzin znakomitej i efekciarskiej rozrywki, która jako klasyczny odmóżdżacz sprawdzi się doskonale. Cieszy oko widowiskowymi pojedynkami i dobrym aktorstwem. Od strony technicznej absolutnie trudno cokolwiek tej produkcji zarzucić. Całość niestety rozbija się o nietrafiony scenariusz, w którym powaga gryzie się z tandetą, a Goyer nijak nie potrafił z tego wybrnąć.
Człowiek ze stali (Man of Steel)
Reżyseria: Zack Snyder
Scenariusz: David S. Goyer
Obsada: Henry Cavill, Amy Adams, Michael Shannon, Russell Crowe, Kevin Costner i inni
Zdjęcia: Amir M. Mokri
Muzyka: Hans Zimmer
Kraj: USA, Kanada, Wielka Brytania
Gatunek: Akcja, Sci-Fi
Rok produkcji: 2013
Data polskiej premiery: 21 czerwca 2013
Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.