filmrecenzja filmu

Recenzja filmu „Obrazy bez autora”

Obraz który, mówi więcej niż słowa

Niemal trzy i pół godziny – tyle należy poświęcić, aby zapoznać się z monumentalnym dziełem Floriana Henckel von Donnersmarcka. Obrazy bez autora to niemiecka produkcja z 2017 roku, która pomimo ogromnych ambicji reżysera, pozostała raczej niezauważona zarówno przez zachodnią publiczność jak i na naszym rodzimym podwórku. Po raz pierwszy zaprezentowany polskim widzom na warszawskim 25 Festiwalu „Wiosna Filmów”, wzbudził sporo kontrowersji wśród krytyków. Nic dziwnego, bowiem to wielowątkowe dzieło aspiruje do bycia uniwersalną opowieścią o relacji pomiędzy artystą a sztuką, wyzwaniem rzuconym brudom niemieckiej historii, komentarzem bieżących problemów społecznych i refleksyjnym obrazem jednostki walczącej o tożsamość z system władzy.

Zadanie, które postawił przed sobą reżyser pokonałoby niejednego. Czy film von Donnersmarcka jest w istocie dziełem totalnym? Nominacje do Oscarów wskazują, że nie należy przejść obok tej produkcji obojętnie.

Produkcja autora Życia na podsłuchu jest fikcyjną biografią utalentowanego malarza Kurta Barnerta (Tom Schilling), którego losy wzorowane są na przeżyciach Gerharda Richtera – niemieckiego malarza zajmującego się fotorealizmem. Ojciec żony artysty, lekarz ginekolog, będąc dyrektorem kliniki w Dreźnie, współpracował przy wdrażaniu programu eutanazji dla osób psychiczne chorych. W tym samym szpitalu, przed śmiercią w 1944 roku została poddana sterylizacji ciotka Richtera, Marianne. Filmowy Kurt, podobnie jak jego pierwowzór, studiuje na Akademii Sztuk Pięknych, gdzie poznaje swoją przyszłą żonę, Ellie (Paula Beer). Na drodze do szczęścia dwójki zakochanych staje ojciec młodej projektantki, nieuznający Kurta za dostatecznie dobrą partię. Próbując zjednać sobie sympatię rodziców Ellie, Kurt mimowolnie zaczyna zgłębiać tajemnice rodziny Seeband, przez lata starannie zamiatane pod dywan. Kolejne poszlaki prowadzą go do poznania tragicznego losu ukochanej ciotki i prawdy o przyszłym teściu.

Główny wątek osnuty jest wokół miłosnej historii Kurta i Ellie oraz desperackiej walki o przetrwanie młodzieńczego uczucia. Reżyser oddaje namiętność młodzieńczych lat za pomocą malarskich ujęć kamery. Splecione na ekranie ciała kochanków przywodzą na myśl realistyczne lub impresjonistyczne obrazy i mimo dużej dosłowności, przedstawieniu daleko do wyuzdania. Miłość tej dwójki wydaje się niemal zbyt idealna – pary nie jest w stanie rozdzielić tragiczny los pierwszego dziecka Ellie – usuniętego poprzez aborcję, której dokonuje jej ojciec. Co zaskakujące, chociaż doktor sportretowany jest niczym wcielenie czystego zła i cytując Kurta „zawsze spada na cztery łapy”, dosyć szybko zaprzestaje prób rozdzielenia kochanków. Podczas seansu naprawdę trudno stwierdzić, czy istotnie darzy córkę jakimś uczuciem, czy relacje z nią podtrzymuje jedynie na zasadzie obowiązku.

Teoretycznie jest to człowiek pozbawiony skrupułów, ale trudno też nie zauważyć, że dosyć dogłębnie przeżywa każdą sytuację, z którą przyjdzie mu się zmierzyć. Chociaż jego reakcja na obraz namalowany przez Kurta, może wydawać się nieco groteskowa.

Tak trudne wydaje się też określenie uczuć, którymi Kurt darzy swojego teścia. Z jednej strony obmawia go ze swoją młodą żoną, z drugiej strony bez szemrania zgadza się na warunki, które doktor Seeband dyktuje.

Wyznam, że mam pewien problem z bohaterami DonnersmarckaKurt to postać, która mówi niewiele, jest dość niemrawy i widz może jedynie domyślać się, co też siedzi w jego głowie obserwując twarz Toma Shillera uchwyconą świetnymi ujęciami kamery Caleba Deschanela. Po seansie, nadal nie jestem pewna, czy darzę bohatera sympatią, czy też nie. Również jego młoda żona, choć z początku zadziorna, potem schodzi na drugi plan, pozostając biernym pionkiem w rękach własnego ojca.

Z tego względu ich nagła ucieczka za granicę wydaje mi się bardzo zaskakująca. Nadal nie mam pewności, czy dwójka bohaterów uświadomiła sobie, czego dopuścił się doktor Seeband przeprowadzając aborcję Ellie. Ich nienawistne komentarze pod jego adresem wskazywałyby, że owszem, ale wówczas fakt, iż po wszystkim nadal utrzymują z nim relacje, pomimo czerpania naprawdę wymiernych korzyści z tego układu, budzi moje wątpliwości w tej kwestii.




W końcu wszyscy bohaterowie tańczą jak niegdyś nazistowski ginekolog zagra – a on sam, niczym Woland Bułhakova, unika wszelkich pułapek, zawsze stawiając siebie na zwycięskiej pozycji. Z jednej strony groteskowe wcielenie zła, z drugiej troskliwy ojciec rodziny trzymający obrazek córeczki na półce i chwytający się za serce na widok malunku? Rzecz to frapująca.

Niemniej trudno zaprzeczyć – perypetie bohaterów ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Akcja płynie wartko i chociaż długość może wydać się odstraszająca, to intryga na tyle wciąga, iż oglądający nie zwraca uwagę na upływ czasu. Nie brakuje drobnych wątków komediowych – dowcip jest jednak subtelny, oparty na grze słów i sytuacji.

Na plus należy zaliczyć przedstawienie skomplikowanej relacji artysty i sztuki. Kurt wiecznie poszukuje – jednak ani malarstwo dla NRD, ani socrealizm, nie pozwalają mu na samookreślenie. Dopiero przejście przez „fazę białego płótna”, pozwala mu prawdziwie wyrazić emocje i odblokować wewnętrzne spięcie. Sztuka wyzwala Kurta, jest jego formą wyrazu i sposobem zapisu wewnętrznych przeżyć. Pomimo iż odrzeka się od podejmowania jakiegokolwiek dialogu, oczywistym jest, iż w swoich dziełach stawia zarzuty, zarówno pod adresem opresyjnego systemu jak i losu, który umieścił go w takiej, a nie innej rzeczywistości.

Znamienne są słowa wykładowcy Akademii Sztuk Pięknych: „Tylko ty możesz ocenić, czy twoje dzieła są dobre” – artysta zawsze mierzy się z krytyką, poklask jest krótko trwały, opinie ludzkie ambiwalentne i zmienne – sztuka jest próbą ekspresji i tylko artysta wie mniej więcej do czego dąży (choć nie zawsze), zatem będzie jedyną osobą zdolną określić ile warte jest jego dzieło.

Od strony estetycznej film prezentuje się bez zarzutu. Zarówno malarskie ujęcia kamery jak i przejmująca muzyka doskonale wpasowują się w ten nieco melodramatyczny, aczkolwiek pełen wewnętrznego uroku obraz. Donnersmarck ma skłonności do ckliwości, co wyraża się choćby w finalnej scenie – klamrowa kompozycja sprawia, iż dzieło tworzy spójną całość. Sztuka jest dla reżysera poszukiwaniem harmonii, co wyraża się zarówno w sposobie realizacji jak i w samej konstrukcji fabuły. Kurt odnajduje pewną harmonię w muzyce, życiu i własnym malarstwie. Zajmuje mu to dużo czasu, ale ostatecznie osiąga coś na wzór szczęścia.

Zakończenie historii napełnia nadzieją i choćby dla zachłyśnięcia się nią (i rozkoszowaniu się stroną estetyczną produkcji ) warto poświęcić czas na obejrzenie Obrazów bez autora.

Obrazy bez autora. Reżyseria: Florian Henckel von Donnersmarck; scenariusz: Florian Henckel von Donnersmarck; obsada: Tom Schilling, Sebastian Koch, Paula Beer, Saskia Rosendahl, Oliver Masucci; zdjęcia: Caleb Deschanel; muzyka: Max Richter; gatunek: dramat/thriller; kraj: Niemcy, Włochy; rok produkcji: 2018; data polskiej premiery: 12 czerwca 2020.

 

Za materiał do recenzji dziękujemy dystrybutorowi Aurora Films:
Aurora

 

 

CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI NAJNOWSZYCH FILMÓW? POLUB TĘ STRONĘ:

 

Mira Fecko Recenzent
Z filmem związana od dziecka, zrealizowała kilka autorskich projektów filmowych i z uwagą śledzi wszelkie nowości kinowe. Z pasją uczy się języków obcych, licząc że zostanie poliglotą. W wolnych chwilach tańczy salsę, komponuje, podróżuje, uprawia grafomanię i fotografuje, a swoją działalność uwiecznia na forach internetowych.