Kryminalna Kulturacjarecenzja serialserial

True Detective (sezon 1)

Stacja HBO już przyzwyczaiła swoich widzów do nietuzinkowych seriali, które wywołują naprawdę skrajne reakcje. Jedni pieją z zachwytu, inni uważają je za obrazoburcze i skandaliczne. Prawda jest jednak taka, że HBO bardzo często zostawia seriale konkurencji daleko w tyle. Tak jest i w tym przypadku. True Detective wciąga widzów do brutalnego świta, w którym nie ma żadnych reguł. Luizjana ukazana jest jako miejsce zapomniane przez Boga, gdzie w ludziach rodzą się zwierzęce instynkty. Dwaj detektywi, Rust Cohle i Martin Hart, rozpoczynają śledztwo w sprawie zamordowanej dziewczyny z porożem na głowie i okultystycznymi znakami na plecach. Wtedy – na początku śledztwa – detektywom nawet przez myśl nie przeszło, że sprawa będzie się ciągnąć przez siedemnaście lat, całkowicie odmieniając ich życia.

Produkcja Pizzolatto znanego z rewelacyjnego serialu Dochodzenie już w pierwszym odcinku zaskakuje widza swoją konwencją. Akcja serialu przeskakuje w czasie, by z każdym odcinkiem jeszcze bardziej się zakręcić, oferując znakomity, a zarazem ciężki klimat, niepozwalający widzowi złapać oddechu. Twórcy jasno dają do zrozumienia, że w głównej mierze stawiają na historię. Nie mamy tu taniego efekciarstwa, które mamiłoby widza swoją zewnętrzną otoczką. Tu liczy się fabuła, którą autorzy chcą zaskoczyć i zjednać sobie widzów. Przyznać trzeba, że udaje się im to idealnie, choć wszytko rozwija się bardzo powoli i momentami trzeba dużo cierpliwości by chociażby przełknąć filozoficzne wywody Rusta. Z drugiej jednak strony, te długie rozmowy pomiędzy bohaterami nadają dosyć specyficznego charakteru tej opowieści i ostatecznie ukazują skomplikowany charakter obu postaci.

Akcja serialu rozgrywa się na przestrzeni siedemnastu lat. W tym czasie bohaterowie przechodzą całkowitą przemianę fizyczną i mentalną. Cohle – pełen charyzmy cynik za wszelką cenę chce zbawić świat, choć wokół dostrzega tylko zło. Z czasem popada w totalną skrajność, zaniedbując siebie dąży do rozwikłania zagadki, prowadząc prywatne śledztwo. Nie sypia, faszeruje się antydepresantami i usprawiedliwia się swoją złą naturą, twierdząc, że tylko tacy ludzie mogą ochronić innych przed jeszcze gorszymi. Hart zaś z początku jest typowym obibokiem, który zgarnia laury. W życiu osobistym zaś liczą się dla niego tylko pozory. Usprawiedliwia swoje skoki w bok, ale nie może znieść zdrady żony. Z czasem jednak dorasta do pracy detektywa. Pracując na swoim uczy się żmudnej pracy. Obaj bohaterowie to całkowite przeciwieństwa, które jednak podczas śledztwa wzajemnie się uzupełniają.

Świetnie rozpisane i wyraziste postacie to jeden z elementów sukcesu. Drugi zaś to wcielający się w nie aktorzy. McConaughey i Harrelson spisali się rewelacyjnie. Ten pierwszy ma ostatnio wspaniałą passę. Gdyby seriale były nominowane do Oscarów, McConaughey walczyłby sam ze sobą o statuetkę. Widać, że włożył w postać Cohle’a wiele pracy i serca, tworząc nieprzeciętnego, pełnokrwistego bohatera. Widz chętnie się identyfikuje z jego postacią, mimo że nie do końca można się zgadzać z jego poglądami. Harrelson wypada też ciekawie, choć ustępuje pola koledze. Jego bohater jest mniej skomplikowany i łatwiejszy do przestawienia. True Detective jest w zasadzie teatrem tylko dwóch aktorów. Reszta w zasadzie nie istnieje. Nawet Michelle Monaghan nie jest w stanie przebić się swoją drugoplanową rolą. Jest płytka i momentami trochę irytująca.

Pizzolatto poza świetnie skrojonymi bohaterami stawia na klimat, który trzyma w napięciu od początku do samego końca. Mroczny, ciężki, przerażający i mimo, że twórcy raczej operowali otwartymi przestrzeniami prezentując panoramiczne zdjęcia bezkresu Luizjany, widz podczas seansu czuje się raczej przytłoczony bezmiarem wszechobecnej beznadziei. Trudno w tej produkcji doszukiwać się pozytywnych akcentów. Nawet zakończenie nie dostarcza pełnej satysfakcji, gdy sam fakt istnienia takiego zła ubranego w ludzką skórę nadal przeraża. Pod tym względem True Detective przypomina Siedem Davida Finchera, gdzie początek jest rozwleczony, a twórcy sugerują nam różne motywy, by na sam koniec przyspieszyć i zaskoczyć widzów.

Detektyw przedstawiony zostaje jako produkcja na pograniczu jawy i snu. Momentami wydaje się, że do akcji włączą się siły nadprzyrodzone. Szczególnie, że Luizjana ukazana jest jako prowincja, gdzie różnego rodzaju zabobony i okultyzm są na porządku dziennym. Kiedy w kolejnym odcinku pada hasło carcosa i król w żółci, domysły same się nasuwają widzom. Nazwy te zaczerpnięte zostały z powieści mało znanego w Polsce pisarza Roberta W. Chambersa pod tytułem The King in Yellow. Postać ta jest fikcyjnym bóstwem lub demonem. Twórcy jednak nie rozwijają tematu, uważając że pozostawienie tego tajemnicą lepiej wpłynie na odbiór całości. Czy tak jest w rzeczywistości? Trudno powiedzieć. Pozostaje jednak pewien niedosyt, gdy wątek nagle się urywa. Podobnie temat halucynacji Cohle’a nie daje nam jednoznacznych odpowiedzi. Całość opowiedziana jest w tajemniczy sposób, delikatnie sugerujący istnienie nadprzyrodzonego zła, kierującego ludźmi i popychającego ich do najobrzydliwszych zbrodni.

Serial przepełniony jest niejednoznaczną brutalnością. Twórcy postawili w dużej mierze na wyobraźnię widzów, operując różnymi elementami budzącymi przerażenie. Choćby noworodek ugotowany w mikrofalówce. Operator pokazuje ujęcie z wnętrza mikrofali z zarysem tego, co pozostało. Jednak nasza wyobraźnia w takiej sytuacji wariuje. Podobnie w sytuacji gdy Martin ogląda nagranie zdobyte przez Cohle’a. Twórcy nie musieli się wysilać żeby wymyślić okrutne morderstwo. Wystarczy, że pokazali reakcję Martina, żeby widz mógł wyobrazić sobie najgorsze rzeczy. To bardzo ciekawe rozwiązanie, wpisujące się w nietypowy klimat całej produkcji.

Detektyw Nica Pizzolatto na pewno zapamiętany zostanie jako znakomita kryminalna seria. Naszym zdaniem to jak do tej pory najlepsza telewizyjna premiera tego roku. Mały niedosyt może budzić jednak ostatni odcinek i samo rozwiązanie zagadki. Po siedmiu epizodach misternych przejść i trudów jakie towarzyszyły bohaterom, finał jest zbyt szybki i może za mało skomplikowany. Twórcy między wierszami dawali widzom do zrozumienia, że rozwiązanie zagadki może powalić cały system, sugerując ogromne powiązania. Na koniec jednak serwują rozwiązanie po najprostszej linii oporu. Nie jest to oczywiście zarzut dyskwalifikujący całą produkcję, a serial warto obejrzeć dla samej misternie budowanej intrygi i kreacji aktorów wcielających się w parę tytułowych detektywów.

— Tomasz Drabik

Detektyw (True Detective)
Twórcy: Nic Pizzolatto, Cary Fukunaga
Obsada: Matthew McConaughey, Woody Harrelson, Michelle Monaghan i inni
Zdjęcia: Adam Arkapaw
Muzyka:
Kraj: USA
Gatunek: Serial, Dramat, Kryminał
Rok produkcji: 2014

Damian Drabik

Rocznik 1992. Z wykształcenia historyk sztuki i kulturoznawca, z zamiłowania pożeracz filmów, książek i szeroko pojętej popkultury.