Śniadanie mistrzów. Kurt Vonnegut – recenzja
Niektórzy pisarze sami się proszą, aby o ich kolejnych książkach powiedzieć ‘znowu to samo’, ‘wciąż pisze jedną historię’. I można by od biedy do tego worka wrzucić też Kurta Vonneguta, bo przecież tematyka z jaką przychodzi do swojego czytelnika, choć ubrana w nieco inne charaktery i zdarzenia, dalej jest ta sama. Zresztą nie mówię tu tylko o warstwie fabularnej. Podobne są też środki wyrazu – sarkazm, czarny humor, cięty język, mieszanka fantastyki naukowej z realnymi zdarzeniami. Ba, czasami podobny jest nawet bohater – w Śniadaniu mistrzów tak samo jak w Rzeźni numer pięć, Sinobrodym i Trzęsieniu czasu jedną z postaci jest Kilgore Trout, wybitnie nieutalentowany pisarz fantastyki, którego czytają wyłącznie pasjonaci magazynów pornograficznych, a który na życie zarabia jako monter okien aluminiowych. Ilość podobieństw jest więc tak duża, że, jak pisałem na wstępie, chciałoby się krzyknąć ‘znowu?”. Tylko że to jest jednak Vonnegut, jeden z najbardziej kontrowersyjnych, a przy tym utalentowanych pisarzy XX wieku. W tym wypadku, jego zabiegi i słowa bliższe są moim zdaniem artystycznej filozofii, aniżeli powtarzalności.
Żeby zrozumieć to o czym pragnę napisać cofnijmy się do dzieciństwa autora. Kurt pochodzi z rodziny ateistycznej – jego praprzodkowie na pokładzie statku uciekali przed wpływem religii z Niemiec do Ameryki. Sam pobierał swoje mistyczne nauki od babci, która dobrze wiedziała jaki kierunek edukacji wnuka obrać. Tak właśnie młody Kurt został napełniony duchowym sceptycyzmem, który już jako starszy Vonnegut przenosił na grunt prozatorskich historii. Mówił o sobie, że czuje się literackim filozofem z zacięciem ateistycznym i racjonalistycznym. W ten oto sposób dochodzimy do metody autora Recydywisty, która co ważne, nie polega na ambicji naprawiania świata, a pokazuje go takim, jak jest, choć z nieco krzywej perspektywy. Mógłby się ktoś w tym miejscu przyczepić, że przecież w Kociej kołysce powołuje do życia nową religię – bokononizm. I faktycznie, jest to dla niego pewna forma lekarstwa na codzienność. Tylko że wiara Bokonona to tak naprawdę kolejny ironiczny przekręt, służący pisarzowi do obnażania bolączek doczesności. Vonnegut w każdym utworze jaki znam, kręci głową nad szaleństwem świata i pyta, gdzie w tym wszystkim jest Bóg. Podobnie jest ze Śniadaniem mistrzów, w którym autor pisze wprost – „Żyj tak, byś mógł powiedzieć Bogu w dniu Sądu Ostatecznego: Byłem bardzo dobrym człowiekiem, choć w Ciebie nie wierzyłem”.
Dialog Vonneguta z Bogiem/nieBogiem oparty jest na analizie rzeczywistości pełnej dziur. Składa swoje światy z małych kawałków, gdzie każdy jest swego rodzaju symbolem pewnego deficytu. I tak już na początku recenzowanej pozycji autor wykpiwa amerykański hymn określając go „bełkotem naszpikowanym znakami zapytania”. Uderza więc silnie w serce Ameryki, a to przecież dopiero preludium. Ze słów bohaterów wyłapujemy między innymi zarzuty o otyłość, o rasizm, brak kultury, konsumpcjonizm, wszechobecny oportunizm, czy nawet niską świadomość ekologiczną. Złość, pesymizm, obiekcje – to wszystko aż krzyczy z tej historii i prowadzi do jednego, proponowanego przez autora już wcześniej wniosku – jeśli nas stworzyłeś, jeśli tam jesteś, czemu nas na to skazujesz? Czy naprawdę jedynie w „nonsensie siła”?
Śniadanie mistrzów, mimo swojego mistycznego podłoża, nie jest jednak żadnym traktatem o stworzeniu i funkcjonowaniu świata. To przede wszystkim rasowa powieść psychologiczna, stworzona tak, że łatwo się w niej pogubić. Bo z jednej strony zasypuje nas morze mądrych i kpiarskich cytatów (mój ulubiony to „Widziałem Francję, widziałem Chiny, widziałem majtki jednej dziewczyny”), z drugiej z kolei przemyślana i żywa narracja. Podmiot powieści opowiada dzieje w pierwszej osobie i zwraca się wprost do swojego czytelnika. Z każdą kolejną stroną przechodzi z roli biernego opowiadacza, do kreatora, czyli autora powieści. Moc literackiego modernizmu ujawnia się szczególnie mocno wszędzie tam, gdzie narrator ulega wpływom swoich postaci, a my, sami nie wiemy, czy to jeszcze książka, czy może już dialog z samym twórcą, uprawiany gdzieś przy restauracyjnym stole. A jeśli dołożyć do tego rodzący się na naszych oczach obłęd bohaterów, wtedy faktycznie można mieć wątpliwości, o co w tym wszystkim chodzi i czy przede wszystkim największymi wariatami nie jesteśmy właśnie my – czytelnicy. Tu też wychodzi na wierzch vonnegutowy filozoficzny realizm – Midland City nie jest po prostu wymyśloną krainą, czymś nieprawdziwym i nieistniejącym, ale wręcz przeciwnie posiada znamiona autentyczności, przenika się z nią i ją stanowi.
Im dłużej czytam Vonneguta, tym bardziej przekonuje mnie jego pomysł na literaturę. Autor konstruuje niewiarygodne fabuły, które u swoich podstaw mają jak najbardziej realistyczne problemy. Raz wykpi wojnę, innym razem społeczeństwo amerykańskie, religię, czy ekonomię. A to zaaplikuje nam inny świat, a to przeniesie nas na pole bitwy, albo jak w Śniadaniu mistrzów, okrasi słowa wyrazistymi ilustracjami. Na pewno trzeba mieć dużo dystansu do siebie i otoczenia, żeby móc spróbować dostrzec to drugie dno. Bo czytając jego książki dosłownie, niewiele zyskamy. To taka literatura, która wymaga od czytelnika całkowitego wyparcia się linearności i emocji, a zamiast tego włączenia społeczno-gospodarczej intuicji i czegoś, co od biedy mogę nazwać barometrem cywilizacji. Bo przecież każdy z nas patrząc na rozkładające się ciała, na spasione dzieci, na bogactwo czy sprzedawanie swojego wizerunku miewa wątpliwości, po co nam to wszystko. Nie każdy jednak potrafi to ciekawie i nieoczywiście opowiedzieć. A już na pewno niewielu potrafi do tego dołożyć autorski styl i filozofię. I za to Vonneguta należy cenić.
Śniadanie mistrzów
Autor: Kurt Vonnegut
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: literatura piękna
Data wydania: 11 marca 2019