Menu – recenzja filmu
Menu to nie kolejny Ugotowany czy Życie od kuchni, choć w roli głównej dostajemy jedzenie. Tym razem jednak serwowane będzie na tacy czarnej komedii (ale tak naprawdę nikomu nie będzie do śmiechu) udekorowanej slasherem i okraszonej minimalizmem. Całość zaś podana jest z wyrachowaniem, subtelnością i dbałością o szczegóły, zaplanowaną w każdym szczególe niczym menu w najdroższej restauracji.
Fabuła zaczyna się bez zbędnego wprowadzenia. Poznajmy pewną parę, Tylera i Margo, którzy wybierają się na kolację do restauracji kulinarnego guru – szefa Slovika. Znajduje się ona na odciętej od świata wyspie Hawthorne, zapłacić za nią trzeba tysiąc dwieście dolarów. Nic więc dziwnego, że Tyler zalicza się do szczęśliwców, choć Margo nie podziela jego fascynacji. Później jednak dowiemy się dlaczego. Wśród szczęśliwców znajdują się również: bogate małżeństwo, krytyczka kulinarna i przebrzmiała gwiazda filmowa oraz trójka dyrektorów korporacji, którzy liczą na dobrą zabawę po ciężkiej pracy.
Po krótkim wprowadzeniu gości i ukazaniu im zwyczaju pracowników – mieszkańców wyspy, rozpoczyna się kolacja, która tylko początkowo przebiega w przewidywalny sposób. Z każdym podanym daniem zaczynają wychodzić na jaw dziwne tajemnice nie tylko gości, ale i obsługi. Szef Slovik też zaczyna się dziwnie zachowywać, serwując swoim gościom oprócz potraw bliżej nieokreśloną grę, którą zaplanował w najdrobniejszym szczególe.
Niestety to diaboliczne menu psuje osoba Margo, która jak się okazuje w ostatniej chwili pojawiła się na tej niesamowitej kolacji. Sprawia to, że misternie zaplanowana uczta zaczyna się sypać, a szef kuchni musi w pewnych momentach improwizować. Tymczasem Margo nie daje się wkręcić w tę chorą grę, stając w szranki z wirtuozem kuchni.
Menu choć kilkukrotnie zaskakuje to nie jest zbyt skomplikowane w warstwie fabularnej. Od samego początku zdajemy sobie sprawę, że coś się wydarzy. Zaskoczeniem bowiem byłoby, gdy kolacja przebiegła w miłej atmosferze. Tu jednak zaskoczenia nie ma, a twórcy pomału i metodycznie zaczynają obdzierać to spotkanie z resztek przyzwoitości, wylewają przy tym wiadro pomyj w postaci tajemnic i przywar przybyłych na kolację gości.
Tak więc uroczysta kolacja w w drogiej restauracji szybko okazuje się jedzeniem w rynsztoku ludzkich przywar, w tym próżności, kłamstwa i zdrady. Pod płaszczem bogactwa i wysokiego statusu społecznego kryją się najgorsze cechy, które zniżają zaproszonych gości poniżej marginesu społecznego.
W tej kwestii postacie są naprawę ciekawie rozpisane, a wcielający się w nich aktorzy idealnie wpasowują się w to co scenarzyści im zaplanowali. Najlepiej jednak wypada Anya Taylor-Joy jako Margo i Ralph Fines jako szef Slovik. To ich wspólna relacja jest najmocniej zarysowana, a interakcja tych dwóch postaci aż kszesze iskry na ekranie. Dopełnieniem całości są zaś rewelacyjne, minimalistyczne zdjęcia, którymi twórcy okrasili to swoje dzieło.
Film Myloda potrafi zaskoczyć. Mimo pewnej banalności, jest w nim coś uroczego, ale i przerażającego. Zadaje bowiem pytania o granice naszego postępowania. Jest on także swojego rodzaju krzykiem – pytaniem o winę i karę. W subtelny bowiem sposób twórcy ukazują, że wszyscy ci goście zrobili w życiu coś złego. Kolacja zaś była swojego rodzaju rachunkiem sumienia, która pozwalała uratować swoje ciało i duszę.
Radomianin z pochodzenia. Technolog żywności z wykształcenia. Pasjonat dobrego kina, lecz nie gardzi ciekawą książką. Uwielbia Pasikowskiego, Manna i Lehane.