Terminator: Genisys – recenzja
Na ekranach kin zagościła wreszcie długo oczekiwana i mocno reklamowana kontynuacja kultowej serii o terminatorach. Arnold Schwarzenegger dotrzymał słowa mówiąc: I’ll be back. Porzuciwszy jakiś czas temu karierę polityczną, aktor powrócił do regularnych występów w kinowych produkcjach. Jednak jego najwierniejsi fani czekali przede wszystkim na jego powrót do roli, która przyniosła mu sławę. W nakręconym przez Alana Taylora Terminator: Genisys, Schwarzenegger ponownie wcielił się w postać cyborga z przyszłości. Odbiorcy rozczarowani kolejnymi odsłonami serii, które pozbawione były sprawnej ręki Jamesa Camerona, od samego początku wieszczyli porażkę najnowszej części. Czy te czarne wróżby się sprawdziły? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Obraz Taylora mający rozpocząć planowaną nową trylogię posiada pewne ciekawe elementy, niemniej jednocześnie regularnie trzeba łapać się za głowę, obrywając z ekranu serią bzdur i nielogiczności. Piąta odsłona Terminatora jest nierówna, jak ziemia po apokalipsie, nie można jej jednak odmówić rozmachu.
Akcja rozpoczyna się od mocnego uderzenia. Oto wyniszczony świat przyszłości i rozgrywająca się na naszych oczach decydująca bitwa pomiędzy ludźmi i maszynami. Ta piorunująca wizja robi wrażenie. Kolejne sceny to niewątpliwy ukłon w stronę Camerona i jego dwóch rewelacyjnych części. Taylor nie tylko czerpał z nich inspirację, ale wręcz kopiował z nich niektóre sceny. Przez chwilę można było nawet poczuć tamten klimat lat 80-tych. Niestety – tylko przez chwilę. Początkowe zainteresowanie zaczyna przeradzać się w irytację, a twórcy krok po kroku kompilują sprawę. Podróże w czasie znamienne dla całej serii, tutaj wchodzą na jeszcze wyższy poziom: okazuje się że istnieją różne linie czasowe, a wszystko, co znamy z poprzednich odsłon serii, można całkowicie wykasować i rozpocząć wszystko od nowa. Mamy teraz dwie możliwości. Przyjąć do wiadomości zamiary twórców, wyłączyć myślenie i dobrze się bawić, lub zacząć zastanawiać się nad sensem tego wszystkiego i wyłapywać kolejne absurdy. To drugie nie będzie proste, w końcu nie każdy zna się na fizyce kwantowej i nie zawsze wiadomo, czy twórcy wprowadzają naukowe hipotezy, czy po prostu coś sobie wymyślają.
Pomińmy jednak naukowe aspekty. Nie wnikając w szczegóły i tak odnosimy wrażenie, że coś tu nie gra. Przecież filmy Camerona nie były zbyt skomplikowane i opierały się jedynie na paradoksie czasowym. One zachwycały czymś innym. Stawiały na historię i klimat, a nie na efekciarskość. Taylor zdaje się liczył, że widowiskowością przekona do siebie fanów Elektronicznego Zabójcy. Jednak Bunt Maszyn i Ocalenie powinny być dla następnych twórców porywających się na klasykę przestrogą. Łatwo ściągnąć na siebie przekleństwo wiernych fanów, zaś jeśli chodzi o zadowolenie młodego pokolenia – cóż, tego rodzaju filmów mają oni na pęczki. Hollywoodzcy producenci ponownie zaryzykowali i włożyli pieniądze w nietrzymającą się kupy papkę, która z zewnątrz prezentuje się olśniewająco. Historia ma potencjał, jednak twórcy nie potrafili go w sposób przyswajalny dla zwykłego zjadacza chleba przekazać. Dziury w scenariuszu wypchano komputerową rozwałką.
Znamienny jest w tym kontekście znany ze zwiastunów pościg na moście w San Francisco. Mnóstwo samochodów, kraksy, autobus spadający z mostu. Efekty specjalne wylewają się z ekranu i wgniatają w kinowy fotel. Ale… los bohaterów zdaje się być obojętny. Taki jest cały film. Taylor odrobił pracę domową, w kolejnych scenach nawiązuje do wielkich hitów, lecz sam nie daje nic od siebie. Wspomniany pościg z Genisys widzieliśmy już w każdej części Transformerów i jutro o nim zapomnimy. Tymczasem o końcowym nocnym pościgu z pierwszej części, czy o ucieczce przed helikopterem z drugiej, zagorzali fani pamiętają do dzisiaj, znając na pamięć każdy szczegół. Porywając się na film, który jest arcydziełem kina akcji, nie da się uniknąć porównań. A w porównaniach dzieło Taylora zostaje zmiażdżone przez oryginalne Terminatory. Można odnieść wrażenie, że im większe możliwości techniczne, a produkcje bardziej efekciarskie, to zwyczajnie traci na tym jakość pokazywanej historii. Niestety ostatnio w Hollywood panuje taka dziwna moda.
Sentyment jednak pozostaje. Nawet jeśli nam się coś nie podoba, to nadal jest to Termiantor. Arnold Schwrzenegger, I’ll be back, czy hasta la vista, baby. Nie można przejść obok tego obojętnie. Rozumiem, że momentami boli, gdy drugoligowi wyrobnicy z Hoolywood, zabierają się za kolejne sequele, nie mając tak naprawdę nic do powiedzenia w temacie. Trzeci raz idziemy do kina z nadzieją, że może tym razem się uda i wychodzimy jeszcze bardziej rozczarowani. A mimo to idziemy, bo to jest Terminator.
Rozczarowują aktorzy. Arnold Schwarzenegger jest taki, jak w poprzednich częściach, a dzięki efektom komputerowym możemy go zobaczyć w trzech wiekowych wersjach. Nie patrząc na jego wiek, można odnieść wrażenie, że jest kopią Terminatora z drugiej i trzeciej odsłony. Buduje jednak swoją postać na humorystycznych tonach, co sprawia raczej karykaturalne wrażenie. Jeśli pamiętacie jego okularki w gwiazdki z trzeciej części, to teraz będzie takich elementów więcej. Emilia Clarke jako Sarah Connor dwoi się i troi. Strzela, biega, skacze, prowadzi samochody i autobusy, podkłada bomby. Wszystko to na jednej minie. Linda Hamilton też nie była wybitną aktorką, jednak rola Sary była jej występem życia i niestety Clarke nigdy jej w tym nie dorówna. Niektóre role są kanoniczne i nikt ich nie jest w stanie zastąpić. To samo tyczy się Jaia Courtneya wcielającego się w rolę Kyle’a Reesa. To ogromna obsadowa pomyłka. Co do Jasona Clarke’a wcielającego się w Johna Connora, to też jest mało przekonujący, choć wcale nie wypada gorzej od Christiana Bale’a w Ocaleniu. Ci, co jednak pamiętają tę postać w kilku ujęciach z drugiej części w wykonaniu mało znanego Michaela Edwardsa, zawszę będą widzieli jego twarz we wcieleniu Johna Connora.
Terminator: Genisys nie różni się niczym od innych pozbawionych scenariusza współczesnych blockbusterów, których jedynym założeniem jest widowiskowość. Przy odrobinie chęci można się na nim dobrze bawić. Szkopuł tkwi w czymś innym. Terminator to pewna marka, kultowa produkcja i kanoniczna postać w wykonaniu bezwzględnego Arnie’ego. Młode pokolenie, które albo nie miało styczności z dzieckiem Camerona, albo nie darzy go większym szacunkiem, może doszukać się w Genisys zalet znamiennych dla dzisiejszego kina rozrywkowego. Z kolei fanom oryginału nie raz i nie dwa łzy będą cisnąć się do oczu w trakcie seansu, ze świadomością, co żądne kasy Hollywood robi z prawdziwym arcydziełem. Kontynuacja to za mało. Ostatnio popularne były remake’i i sequele w jednym. A teraz? Terminator: Genisys to zgniły i przetrawiony kotlet, który stanowi restart serii, remake, prequel, sequel i co tam jeszcze może istnieć. Niestety, Terminator zasłużył na coś więcej niż tylko wakacyjny blockbuster na siłę udowadniający, że nie ma przeznaczenia, a każdą historię można zmienić. Panowie z Hollywood – nie tędy droga.
Terminator: Genisys; Reżyseria: Alan Taylor; Scenariusz: Laeta Kalogridis, Patrick Lussier; Obsada: Arnold Schwarzenegger, Jason Clarke, Emilia Clarke, Jai Courtney; Muzyka: Lorne Balfe; Zdjęcia: Kramer Morgenthau; Gatunek: Sci-fi, Akcji; Kraj: USA; Rok produkcji: 2015; Data polskiej premiery: 1 lipca 2015
Radomianin z pochodzenia. Technolog żywności z wykształcenia. Pasjonat dobrego kina, lecz nie gardzi ciekawą książką. Uwielbia Pasikowskiego, Manna i Lehane.