filmrecenzja filmu

Biały, biały dzień. Hlynur Pálmason – recenzja

Biały, biały dzień jest doskonałym przykładem filmu, który z czysto politycznych i wyrachowanych względów nie został nominowany do międzynarodowego Oscara, choć na to wyróżnienie całkowicie zasłużył. Szczególnie biorąc pod uwagę kształt finałowej piątki. Aż trudno uwierzyć, że ten nasiąknięty artystyczną wizją obraz rozpadu człowieczeństwa, nie otrzymał żadnej istotnej nagrody, a jeśli już gdzieś odnotowano jego istnienie, to tylko z uwagi na rolę głównego aktora (fenomenalnego Ingvara Sigurðssona).

Już pierwsze sceny działa akcentują synergię natury i człowieka. Najpierw widzimy spadający w przepaść samochód, co z jednej strony przykuwa uwagę, z drugiej dowodzi, że nie o tanią sensację tu chodzi. Pozbawienie się wątku dramatycznego na samym początku sugeruje możliwość zaistnienia dwóch głównych dróg prowadzenia dzieła – zemstę lub stopniowy proces oswajania się ze stratą. Hlynur Pálmason idzie tą drugą ścieżką. Tuż po katastrofie, w której życie straciła żona głównego bohatera, następuję jedna z charakterystycznych dla stylu autora scen. Oto widzimy pozbawiony firan i zasłon dom z dużymi oknami, położony gdzieś na uboczu cywilizacji. Wokół pasą się zwierzęta, szczyty wzgórz pokrywa śnieg, a nad łąkami unosi się mgła. Jedynym ogniskiem cywilizacji jest tu życie wewnątrz budynku. W opozycji do koniunkturalnego podejmowania tematyki efektu cieplarnianego, autor skupia się na przestrzeni, izolacji i sile pleneru. To one najlepiej oddają poczucie osaczenia i zagubienia, które wraz z rozwojem fabuły prowadzić będą do prawdziwego, emocjonalnego sztormu.

Pálmason kontempluje małe sceny i przedmioty, tworząc dzieło przesiąknięte duchem slow cinema. Nie przekracza jednak cienkiej granicy dzielącej uwagę od znudzenia. Każdy artefakt, na którym skupia się kamera, manifestuje tu jakąś wyższą wartość. W jednej ze scen, wnuczka bohatera zabija uderzeniem o stół rybę. Ta mała, niewinna i ufna blondyneczka została wychowana według starych zasad, gdzie prawo naturalne faworyzuje silniejszego. Tym samym w ostatecznym rozrachunku to właśnie ona, jako powierniczka spuścizny Ingimundura, stanie się dla niego niezbędnym oparciem. To w trosce o nią bohater nie przekroczy granicy życia. W innej scenie zrzucony przez zrozpaczonego wdowca głaz przemierzać będzie długą drogę, by ostatecznie osiąść na dnie morza. Seria ujęć prezentujących systematyczne opadanie kamienia może wydać się pozornie błaha i niepotrzebna. Dla logiki filmu ma jednak znaczenie kapitalne. Ów głaz możemy odczytać jako tych wszystkich ludzi, których czasami nawet nieświadomie, kopiemy po tyłku. Czy to dosłownie czy metaforycznie. Takie postępowanie, szczególnie podczas dłuższej podróży zakończy się prawdopodobnie totalnym upadkiem i rozpoczęciem kolejnego procesu przepracowywania traum.




Biały, biały dzień to jednak przede wszystkim dramat człowieka. Ingimundur nie lubi wielkich zdarzeń. Gdyby mógł najchętniej wiódłby swoje skromne życie w otoczeniu rodziny i srogiej przyrody. Los rzuca mu jednak pod nogi kłody: najpierw śmierć ukochanej, później poznanie jej tajemnic. Zapuszczanie nosa w przeszłość bardzo często kończy się obłędem. Niewiele brakuje, aby tu było podobnie. To co szare i pozornie oczywiste zaczyna przeradzać się w patologię, a nawet zbrodnię. Jak to często w islandzkim kinie bywa, w pewnym momencie dochodzi do eskalacji złości, płynącej z zagubienia i niezrozumienia ludzkości jako takiej. Jest to moment o tyle bolesny, że całkowicie przez widza rozumiany. Każdy z nas widzi siebie na tym miejscu i zadaje w duszy pytanie, czy i my nie postąpilibyśmy podobnie? Czy za kłamstwa i zdrady nie należy się kara?

Pálmason nie kręci jednak ekranizacji Dostojewskiego klasyka. Finał dramatu samotnego człowieka będzie wyjątkowo wyrazisty, a przy tym urzekająco piękny. Dobrze dobrana muzyka, w połączeniu z nieprawdopodobną mimiką głównego bohatera, stworzą jedną z bardziej rozpoznawalnych scen prezentowanych w tym roku w kinie. A przy okazji dadzą promyk nadziei wszystkim, którzy akurat upadli na dno. Bo my, ludzie, nie tak jak ten głaz rzucony do morza, potrafimy się podnosić. Życie to nieustanne pasmo upadków i podźwignięć, a Biały, biały dzień, tę prostą prawdę opowiada nie tylko intrygująco, ale także przy wykorzystaniu artystycznego klucza. Zdecydowanie warto poznać.

Biały, biały dzień
Reżyseria: Hlynur Pálmason
Scenariusz: Hlynur Pálmason
Obsada: Ingvar Sigurðsson, Ída Mekkín Hlynsdóttir, Sigurður Sigurjónsson
Zdjęcia: Maria von Hausswolff
Gatunek: Dramat
Kraj: Islandia

 

 

 

Za materiał do recenzji dziękujemy dystrybutorowi Nowe Horyzonty:

 

 

CHCESZ WIĘCEJ CIEKAWYCH RECENZJI FILMÓW? POLUB TĘ STRONĘ:

 

Paweł Biegajski

Nałogowy kinomaniak i książkocholik. Plotka głosi, że przeczytał „Rozmowę w Katedrze" i „Braci Karamazow" w przedszkolu i to w oryginale. Nieuleczalny miłośnik poetyki kina Lava Diaza, społecznych obrazów Yasujiro Ozu i dyskretnego uroku Bunuela. Twórca bloga Melancholia Codzienności.